Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 29 września 2011

Nie ma Róży bez ognia


11 listopada 2010. Znowu jesteśmy w magicznych Bieszczadach. Nawigacja satelitarna zafundowała nam kilka niespodzianek, dzięki którym znaleźliśmy się w zapomnianych przez świat miejscach. Jak się można było spodziewać, pogoda o tej porze roku była fatalna. Mimo to podejmujemy walkę z huraganowym wiatrem drwiącym sobie z nas na Połoninie Caryńskiej. Oprócz gęstej mgły, błota i upadków spowodowanych nieprzewidywalnymi naporami wiatru, towarzyszył nam bardzo dobry humor. Po powrocie na kwaterę w Wetlinie postanawiamy wypić pyszne wino- to na cześć bezpiecznego powrotu. Ilonka niespodziewanie traci ochotę na wspólny toast…
29 listopada 2010. Jedziemy do Wrocławia na finał wymarzonego koncertu, którego najjaśniejszą gwiazdą jest Jesse Cook z Kanady.  Na miejscu spotykamy przesympatyczną koleżankę poznaną tego roku na Szlaku św. Jakuba w Hiszpanii. Jest tak wspaniale, że zapominamy, że przecież przed nami jeszcze koncert… Główny aktor spektaklu obchodzi tego dnia urodziny. Po koncercie trzeba się zmierzyć z długą nocną trasą do Rzeszowa. Na nasze zmartwienie, tej nocy nadciąga nad Polskę sroga zima z potężnymi opadami śniegu. Wielogodzinną jazdę umilamy sobie śmiesznymi historyjkami. Ostatnia dotyczy dziwnych, zarówno ilościowych, jak i jakościowych zachcianek kulinarnych mojej żony…
Grudzień 2010. Dzwoni Ilonka, witając mnie słowami: „cześć tatusiu”… Trudno opisać, co czuje się w takim momencie. Jakaś nowa podróż właśnie się rozpoczęła.
18 lipca 2011. g.18.50 Kolejna rutynowa wizyta u ginekologa. Coraz trudniej egzystować w tym upale, choć trzeba uczciwie przyznać, że wyjątkowo nieprzychylna aura, która tego lata często wisiała nad naszym krajem, wyjątkowo dobrze łagodziła dolegliwości związane ze stanem błogosławionym. Lekarz daje nam jeszcze tydzień oczekiwania. Po tym dwa rutynowe pytania: czy jest spakowana walizka do szpitala oraz czy mamy zgodne 120 złotych.
19 lipca 2011. Północ. Nie możemy spać. Za oknem słychać w oddali odgłosy szalejącej gdzieś burzy. Nerwowemu przewracaniu się z boku na bok nie ma końca.
19 lipca 2011. 1.00 w nocy. Obudziło nas potężne uderzenie pioruna, od którego zatrząsł się wieżowiec. Ilonka stwierdza pojawienie się jakiejś mokrej plamy pod sobą. Idąc do łazienki następuje niekontrolowane uwolnienie jakiejś wodnistej substancji. Czyżby się zaczęło? Zaplanowałem, że w trakcie tygodnia do porodu, co zasugerował lekarz, przeczytam „Opisanie świata” Marco Polo. Wszystko wskazuje na to, że się nie uda. Z zegarkiem w ręku liczę skurcze, które się pojawiły. Nie wiem dlaczego staramy się nie myśleć, to właśnie odeszły wody płodowe, i że skurcze to nie skurcze. Czas jechać do szpitala…
19 lipca 2011. 3.30. Dziwny zbieg okoliczności. Ja czyli Marcin Michalski, wiozę do szpitala Ilonę Michalską. Na parking szpitalny wpuszcza nas pan Michalski, a na izbie przyjęć przyjmuje nas doktor… wiadomo. Lekarz z uśmiechem oznajmia: „no to rodzicie”.
19 lipca 2011. 4.00. Chyba jestem w lekkim szoku, gdyż zamiast na żonie koncentruję się na osie, która pojawiła się na korytarzu. (Za oknem był cały ich rój). Wszystko dzieje się bardzo szybko. Ilonka jest już na sali porodowej. Prosi położną, aby mogła chwilę odpocząć, co wywołuje u niej pobłażliwy uśmiech. Wszyscy kończą zmianę, więc robią wszystko, by poród szybko się zakończył. Pomagam jak mogę przy tych ciężkich bojach.
19 lipca 2011. 6.00. Pojawia się położna nie uznająca kompromisów, co dodatkowo przyśpiesza bardzo szybki bieg zdarzeń. Widzę przygotowane nożyce chirurgiczne. Chwytam bardzo mocno Ilonkę, na brzuchu której pojawia się długo oczekiwany gość. Nie udaje się powstrzymać emocji, kiedy maleństwo otwiera oczy i uważnie studiuje plamę przed swoimi oczami- to moja zarośnięta twarz. Zaskoczenie, wstrząs i szczęście… Na nic tu słowa. Oto kolejny etap tej najważniejszej w życiu podróży. Tym razem z Różą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz