Łączna liczba wyświetleń

Podróżnicza pasja

Podróżnicza pasja


W tym miejscu chciałbym polecić obieżyświatom dwie strony mojego śmiało mogę nazwać- kontynuatora włóczykijskich wyczynów- Romka Husarskiego. Poznaliśmy się w śmieszny sposób- On zapytał mnie o yerba mate, które sobie popijałem i przy okazji ja jego zapytałem o Etiopię, gdyż jak podsłuchałem- był tam. Okazało się, że czytał przed wyjazdem mój Etiopski Alfabet, który napisałem po powrocie stamtąd. W krótkim czasie od tego zdarzenia był w Iranie, Afganistanie, Burkina Faso, Mali a przy okazji na Majdanie... Imponująca lista. Polecam tego pozytywnego człowieka- kto wie, gdzie go jeszcze powiedzie ułańska fantazja? Romekznów Romek

Moja podróżnicza playlista na youtube

Audycja w radiu Kraków. Cabo Verde
Zapraszam do wysłuchania audycji w Radiu Kraków. Powstała ona w całkowicie szalony sposób. Kuba Niziński z Radia Kraków zadzwonił do mnie z zapytaniem, czy moglibyśmy porozmawiać na antenie o Wyspach Zielonego Przylądka. Dlaczego nie?- pomyślałem, ale zapytałem asekuracyjnie czy dostanę choć dwa tygodnie na przemyślenie wszystkiego, przypomnienie sobie ciekawych zdarzeń i przekopanie się przez literaturę. Kuba odrzekł: audycja jest jutro... Czasem dobrze jest być postawionym przed faktem dokonanym... Dzięki temu okazało się, że jest możliwe dyskutowanie bez odwoływania się do ściąg, którymi obłożyłem się szczelnie w studio. Bardzo dobrze wspominam kontakt zarówno z zapraszającym mnie Kubą i Jaśkiem Melą. Ten ostatni wypytywał mnie o Islandię, na której miałem okazję być kilkukrotnie. Mimo to było to zaskakujące doświadczenie: zdobywca biegunów pyta mnie o Islandię??? Bardzo się cieszę, że choć może w niezbyt zgrabnej formie ale jednak udało mi się opowiedzieć o niezwykle urzekającym fragmencie naszej planety.


 lub posłuchasz i popatrzysz:)




Wyspy Zielonego Przylądka Santiago ZDJĘCIA Historia zatoczyła pętlę czasową - na Cabo Verde wyruszyłem z Krzysztofem Babińskim z Myślenic pod Krakowem - z tym samym, z którym dane mi było wyruszyć za koło polarne w pierwszą, poważną podróż. 6 godzin spóźnienia sprawiło, że znaleźliśmy się na wyspie Santiago w środku nocy. Na początek niekonwencjonalne posunięcie: mijamy zdziwionych taksówkarzy i idziemy z lotniska przed siebie. To chyba taka ”uroda” polskich backpackerów - minimum taxi, hotelów i innych wygód. Ponad godzinny rajd zaprowadził nas na podmiejskie slumsy. Trasa wiodła poprzez atrakcje tj: wysypisko śmieci, przedmieścia miasta Praia, pełne ujadających psów, a to wszystko okraszone obywatelami spitymi grogiem. Celem jest spanie nad oceanem, ale odnalezienie go w ciemnościach to niełatwe zadanie. Gdzie się nie ruszymy, tam czekają chętni do pomocy miejscowi ludzie - problem w tym, że każdy chce pomóc, ale nie jest w stanie (%), co w efekcie kończy się szarpaniną między miejscowymi ”współziomkami” i ich zniknięciem w przepastnych ciemnościach. Nagle spod ziemi wyrasta chłopak, który wraz z mamą odprowadza nas na plażę. Idą ku naszemu zdziwieniu na boso, a trasa jest trudna z uwagi na szkło oraz strome skały pogrążone w ciemnościach. Jak zwykle żądają zapłaty, lecz my mamy tylko cukierki (bardzo dobre Kukułki), którymi muszą się zadowolić. Plaża jest interesująca (ku przerażeniu naszych przewodników), gdyż gdzie się da, śpią ludzie z nogami w reklamówkach i innych workach. Rozbijamy namiot w skałach emitujących fatalny zapach ludzkich odchodów (nie ma innej alternatywy).
Rano ukazują się piękne, choć posępne nieco formacje wulkaniczne. Pośród nich w niewielkiej zatoczce z sieciami zmaga się rodzina rybacka. Początek wyjazdu udany. Ruszamy do głównego miasta i stolicy zarazem. Praia nakazała nam szybko uciekać. Poznaliśmy miłego pana (niejaki Val), który współtworzył przewodnik Bradta po wyspach. Czekając na Vala, który pobiegł wymienić nam pieniądze (dziwne uczucie - powierzyć komuś obcemu swe fundusze), trzeba było gwałtownie odskoczyć, gdyż z jakiegoś węża tryskało paliwo wprost na przechodniów. Val przybiegł i nieco ulżyło, bo w sumie mógł zniknąć. Trochę nam pomógł, nieco oszukał, ale wynik końcowy był pomyślny dla nas. Jazda busem może się przerodzić w wycieczkę po mieście, z niekiedy wielokrotnym powtarzaniem, gdyż bus zanim ruszy na dobre, musi zebrać komplet pasażerów. Klientów czasem wręcz zdziera się z ulicy i przekonuje, że warto jechać. Następnie upycha się nimi wszelkie dziury w pojeździe. Teraz można jechać. Celem jest miasteczko Tarrafal, odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Ma być tam festiwal muzyczny w ramach święta Municipality Day. Po drodze momentami wprost niezwykłe widoki gór, bardzo strome, szpiczaste i posępne szczyty, u podnóża których rosną palmy, a całość zasnuta jest pyłem wprost z Sahary. Tarrafal można (bardzo naciągając) przyrównać do naszego Sopotu. Kolorytu całości nadają ludzie - uśmiechnięte twarze z niepowtarzalnymi fryzurami, taneczne ruchy, kolorowe stroje i muzyka (podobna do reggae) w tle. Taki klimat zapamiętałem też na Fogo - pozostałe odwiedzone wyspy prezentowały już inny styl. Festiwal okazał się klapą, gdyż próby trwały z 3 godziny, a gdy się już zaczęło, okazało się, że muzyka jest ciężkostrawna. Udało się przynajmniej przy głównej konsoli naładować baterie w kamerze. Wielką przyjemność sprawia chodzenie po mieście (przy braku prądu) i obserwowanie nocnego życia tutejszych ludzi. Oni się po prostu dobrze bawią, spotykając się, słuchając głośnej, lecz łagodnej muzyki z głośników wystawionych przed sklepy. Kolejny nocleg znów w pięknej scenerii: na brzegu klifu, u podnóża przepięknej góry, stworzonej z potężnych kolumn od frontu. Góra owa stała się celem w następnym dniu. Plecaki trzeba zostawić losowi w zaroślach (w tej okolicy właśnie nasi znajomi Niemcy mieli dosyć poważne problemy z wyrostkami, którzy siłą chcieli ich okraść). Miły trekking z bardzo przyjemnymi, egzotycznymi widokami na ocean, a w nagrodę wylegiwanie się na miłej, kameralnej plaży, z przerwami na pływanie w cieplutkiej i przeźroczystej wodzie. Spotkaną tylko tu innego rodzaju atrakcją były kokosy (po 3 zł), które były rozłupywane maczetami z taką precyzją, że... trudno uwierzyć, jak perfekcyjnym narzędziem w ręku kobiety może być ten przyrząd. Czas nagli, więc ruszamy na wschód do miejscowości Calheta. To taki przypadek - po prostu jedziemy i jeśli się podoba- wysiadamy.
Dziwnym trafem znajdujemy się w domu, który wynajmuje nam uprzejmy chłopak. Jego brat pracuje w Paryżu, więc nie dziwią kafelki na ścianach i podłogach, wielkie łoże, barek i ogólny rozmach tej posiadłości. Z uwagi na mój stan spowodowany morderczym słońcem, zostałem w domu, a Krzychu ruszył na nocny obchód terenu. Jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż w innym przypadku konflikt gotowy. Życie nocne kwitnie tu w każdej miejscowości. Na ulicach znów bawią się tłumy, z głośników dobiega pogodna muzyka (inna od naszej ”łupanki") a z butelek sączy się doskonały (jeśli własnej roboty) grog. Poranek, to wypad nad ocean i pływanie połączone z obserwacją morskich żyjątek. Krystaliczna woda, połyskująca w blasku słońca ukazuje jeżowce  oraz niezwykłe ryby, jakie zazwyczaj widzi się w akwariach. Po drodze wypijamy grog spod lady oraz kawkę w prowadzonej przez Niemców restauracji (to coraz częstsze zjawisko). Nagle jesteśmy otoczeni przez dzieciaki wybiegające ze szkoły - hałaśliwa, ale niezwykle sympatyczna gromadka. Oddalając powrót do Praia, wysiadamy w ostatniej już nad oceanem miejscowości Pedra Badejo. Jak zwykle udajemy się nad ocean, gdzie napotykamy zróżnicowany krajobraz w postaci zasnutych mgłą palm, dziwnych stworzeń, jak zwykle tajemniczych form lawowych  i niespodziewanie szybki zwrot akcji. Na plaży dopadł nas lekko podchmielony jegomość z flaszką grogu w jednej ręce i syropu trzcinowego w drugiej. W reklamówce miał wyniesione z ”zakładu pracy” jakieś badyle. Okazało się, że jest to trzcina cukrowa, którą szarpie się zębami i wysysa pyszny sok. Nie spodziewaliśmy się, że za parę dni ta umiejętność bardzo się nam przyda. Człowiek ten był bardzo komunikatywny, a jego oraz nasza wylewność wzrosły znacznie po konsumpcji wyśmienitego grogu. Nazwaliśmy naszego bohatera ”żniwiarzem". Mimo, iż on mówił po kreolsku, a my swoją mieszanką językową, udawało się nam dobrze dogadywać. Idąc na Aluguera (tamtejszy zbiorowy transport), znaleźliśmy się w wielkim tłumie uczniów w mundurkach, wychodzących ze szkoły. Co za widok ! Oni też chyba o nas tak myśleli. Nasz ”żniwiarz” przegonił w zdecydowany sposób miejscowych natrętów i odprowadził nas aż do samego busa. Góry przybierają na Santiago formy, które są w stanie poruszyć każdego. Trekking w nich to niezły pomysł na przyszłość.
Z luźnych myśli... Niebawem zawita tu komercja, jak na Wyspach Kanaryjskich, co widać już teraz. Dużo się buduje, ludzie jeżdżą autami wysokiej klasy, dbają o siebie i swe dzieci. Druga strona medalu, to swoisty ”urok” w postaci załatwiania potrzeb fizjologicznych gdzie popadnie, nieczystości spływające ulicami, brudne plaże i szereg innych specyficznych problemów. Stanowi to jednak o uroku tych okolic. Mnie osobiście rozczulił widok kozy, posilającej się beznamiętnie na wysypisku śmieci kartonem z firmowym napisem. Pozostaje 10-cio godzinne oczekiwanie na lot ku majestatycznemu wulkanowi Fogo.

Fogo ZDJĘCIA
Długie oczekiwanie na lotnisku w Praia po długiej, wielokrotnie przerywanej nocy... Ciekawe, dlaczego zawsze do mnie podchodzą ludzie, którzy chcą pieniędzy? Gdy się obudziłem, stała nade mną pani ze zdeformowaną ręką, a gdy po zapadnięciu w kolejny dwugodzinny letarg otworzyłem oczy. Kobieta cierpliwie stała i oczekiwała gotówki. W takich momentach rozdaję cukierki, co zazwyczaj jest bardzo pozytywnie odbierane. Lot na Fogo był bardzo niespokojny. Pasażerowie bardzo przeżywali opadanie i niepewne zachowanie samolotu. Jakaś starsza emerytka z Ameryki trzymała mnie w kulminacyjnych momentach za rękę i była wdzięczna za pomoc. Mój wzrok przykuwał wyłaniający się zza mgły majestatyczny wulkan Fogo.
Wulkany stały się moja pasją od pierwszej wizyty na Islandii. Drzemie w nich i w ich otoczeniu jakaś magia. Fogo jest specjalnym wulkanem, gdyż wewnątrz kaldery toczy się normalne życie. Fogo jest również najwyższym punktem na wyspach - szczyt Pico de Fogo osiąga 2829 m.n.p.m.
Będąc w Maroku nabrałem nawyku stronienia od miejscowych ludzi, oferujących swą pomoc w jakiejkolwiek postaci. Tutaj nie należy się bać, iż ktoś będzie próbował oszukać ( wyjątek stanowią miasta oraz zwykłe przypadki, nie pasujące do tej reguły ). Na lotnisku nastąpiło spotkanie z przypadkowym człowiekiem. Jego oczy wzbudzały zaufanie. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Człowiekiem tym był Jose Antonio, który zaproponował jazdę do swego domu w Portella, czyli wioski, która znajduje się w Cha Das Caldeiras. Jest to ścisłe epicentrum wulkanu, a tym samym naszych zainteresowań. Jedziemy wraz z trójką Niemców w wieku naszych rodziców. Stajemy się kompanami podczas pobytu na tej wyspie.
Krótka wizyta w stolicy: Sao Filipe ukazuje bardzo ładne, kolorowe i kameralne miasteczko. Czas jednak jechać do ostatecznego celu. Droga zaczyna się robić coraz bardziej stroma. Zmiana krajobrazu świadczy, że zbliżamy się do epicentrum wybuchu wulkanu z roku 1995. Zanikają zupełnie ludzkie ślady działalności. W dzielnej Toyocie jesteśmy tylko my i otaczająca nas gigantyczna ściana kaldery, mająca około 28 kilometrów obwodu. Jose Antonio prezentuje nam złowieszczo wyglądające pozostałości po wielkiej erupcji, której sprawcą jest cel naszego ”pożądania” - wulkan Fogo. Całość robi wielkie wrażenie - człowiek uświadamia sobie w takim miejscu, że jest marnym pyłem, z którym natura może zrobić, co jej się spodoba.
Jose zaproponował nam spanie za darmo... Tak, tak! Udało się nawiązać z nim od razu bardzo osobisty kontakt, co rzutowało na dalszy przebieg zdarzeń. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z nim, aby napoić kozy (wywołało to salwę śmiechu, gdyż wcześniej przedstawił się on jako pracownik dokonujący rejestracji aktywności sejsmicznej - brzmi to całkiem poważnie). Kilkugodzinny rekonesans odsłonił wiele interesujących ”zjawisk". Czytałem wcześniej o pożytecznej dla Fogo działalności niejakiego Francoisa Louisa Armanda Montronda. Jego witalne siły są widoczne aż do dziś w twarzach tutejszych ludzi. Zaskakującym zjawiskiem są błękitnookie dzieci o jasnych włosach i karnacji…
Idąc wzdłuż drogi wiodącej do Mosteiros można zobaczyć na polu lawy, imponująco piękne i mocne sieci pająków. Każda próba zejścia z trasy kończy się oblepieniem butów i skarpet igłami, które wcale nie tak szybko się usuwa. Można tu spotkać wielkie drzewa i ciekawe życie roślinne. Czasami słychać dobiegający gdzieś z pola lawy głos zwierząt (są to zagrody dla zwierząt wygospodarowane w uprzątniętym fragmencie pola lawy) Obok może też nieoczekiwanie pojawić się dziecko proszące, by kupić siarkę z serca wulkanu. Dzień chyli się ku końcowi. Mnóstwo wrażeń. Wystarczy wyjść na krótki spacer...
Atak na Pico de Fogo nastąpił o świcie nazajutrz. Dwójka naszych znajomych Ginter i jego siostra Margaret śmiało ruszyli w górę, ale mimo to, niczym wicher przemknęli obok ponad 60-letni przesympatyczni panowie ze słonecznej Italii. Wejście na wulkan nie jest godne polecenia wszystkim, którzy znajdą się tutaj. Trzygodzinnym zmaganiom towarzyszył bardzo porywisty wiatr i mocne słońce. Dla miłośników wulkanicznych terytoriów jest tu wiele miłych oku pejzaży. Stroma trasa wiedzie przez pozbawioną życia wulkaniczną pustynię utworzoną z drobniutkich, pumeksowych kuleczek. Należy jednak wybrać szlak prowadzący przez duże kamienie, gdyż nie jest możliwe pokonanie bardzo drobnego żużlu (jedyna możliwość, to zjechanie po nim, ale już w trasie powrotnej). Wspomniani Włoscy emeryci schodzą już w dół bez podjęcia próby wejścia do krateru. Jestem pełen podziwu dla ich kondycji i pogody ducha.
Wejście na szczyt bardzo cieszy, ale tak między nami mówiąc, największe wrażenia zaczynają się od momentu podjęcia decyzji o zejściu na dno wciąż aktywnego krateru. Każde metry w dół po osypujących się kamieniach podnoszą i tak rosnącą temperaturę. Czuć ciepło bijące od kolorowych ścian, a nozdrza spowija zapach siarkowodoru. Nie przeszkadza to jednak w zjedzeniu kanapki na bazie polskich produktów. Momentami nieźle zawraca się w głowie - smrodek z otchłani jest momentami całkiem mocny. Nie wiadomo kiedy minęły dwie godziny w kalderze.
Czas wracać, a powrót okazuje się trudny. Wspinaczka po bardzo niepewnych ścianach to przyjemność, ale gdy się wspomina ją już po powrocie. Zejście z północnej ściany warto poprowadzić przez pola sypkiego żużla ( jestem jego fanem w kraju i na wulkanach). Na celownik należy obrać wulkaniczne kominy, niedaleko których kryją się zadziwiające jaskinie. Przebywając w takim otoczeniu, dostaję jakiegoś potężnego napędu i zmęczenie mam za nic. U stóp wulkanu rozciągają się skromne plantacje jabłek i patatów.
We wsi Portella panuje miły klimat socjalny - podsyciliśmy go jeszcze bardziej poprzez zabawę z dziećmi w sztuczki cyrkowe. Wraz z dziećmi zaaranżowaliśmy koncert heavy metalowy i trzeba przyznać, że to było najlepsze zakończenie 8 godzinnego dnia zmagań. Na deser wspaniała kolacja przy świecach i wyśmienitym Vino de Fogo. Jedzenie serwowała bardzo skromna i sympatyczna żona Jose Antonio. Mnóstwo żartów, informacje o wstrząsach na nieodległej wyspie Brava oraz w Iraku...
Kolejny dzień dostarczył mocnych, ale zupełnie innych wrażeń. Przyszedł czas pożegnania z żoną Jose- w podzięce otrzymała od nas garnek, który został zrzucony przez Krzycha plecakiem w trakcie zakupów w Tarrafal. W efekcie tego stłukła się jego szklana pokrywa i trzeba było go kupić. Teraz trafił on we właściwe ręce.
Dzięki pieszemu 5 godzinnemu szlakowi z Portella do Mosteiros, znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Tuż u podnóża głównej kaldery (będzie można już niedługo chodzić jej szczytem, gdyż Niemcy przygotowują szlak po jej koronie) w pewnym momencie pojawiają się pokaźne drzewa ze spaloną korą... Nieopodal nich zatrzymał się jęzor lawy. Zieleni przybywa i wkrótce staje się ona naszym nieodłącznym towarzyszem. Coraz bardziej stroma droga jest usiana pięknymi eukaliptusami, plantacjami kawy, awokado, bananów oraz innych nieznanych roślin. Spowija nas gama przeróżnych zapachów, podsycanych ciepłem mocno operującego słońca. Droga niemiłosiernie stromo wije się w dół. O ile bylibyśmy ubożsi, gdybyśmy poznali tylko jedną stronę Fogo?... Z Mosteiros z półtoragodzinnym opóźnieniem odebrał nas Jose. Okazało się, że jakaś ciężarówka zsunęła się z nasypu i zablokowała drogę. Nie należy planować wszystkiego na ostatnią chwilę i zapas czasowy jest niezbędny podczas podróżowania po wyspach.
Droga z Mosteiros do Sao Filipe wiedzie poprzez spektakularne, wulkaniczne krajobrazy z falami Atlantyku, roztrzaskującymi się o skały. Prawie wszyscy ludzie machają do nas i uśmiechają się, co tworzy bardzo miłą atmosferę. W Sao Filipe nadszedł czas rozstania z naszymi dobrymi znajomymi Niemcami. Dużo z nimi dyskutowaliśmy- chcieli znać szczegóły odnośnie Andrzeja Leppera, Lecha Wałęsy, Wojciecha Jaruzelskiego oraz wielu innych aspektów naszego niezgłębionego dla normalnego człowieka, życia politycznego w Polsce. Krzychu jak zwykle ”zanurzył się” w miejskich klimatach, a ja poszedłem pośród mroków nocy na plażę. Lampka czołówka jest nieodzownym elementem wyprawy tutaj. Bez niej slalom-gigant między ludzkimi odchodami zaściełającymi długie schody na plażę, byłby niemożliwy. Ocean wydawał gniewne pomruki, a ja szukałem miejsca na nocleg. Ułożyłem się za wielkim kamieniem, ale nie dawał mi spokoju potężny smród. Źródłem przykrego zapachu była moja sąsiadka- kolczasta ryba nadymka, znana z odpustowych straganów. Noc była kiepska. Mimo usunięcia mej ”sąsiadki", zapach pozostał. Czułem się wprost fatalnie- ciałem wstrząsały fale zimna. Gdyby pobyt był dłuższy, mógłbym podejrzewać malarię, gdyż na wyspie Santiago pogryzły mnie komary, ale musiał to być efekt poparzenia słonecznego. Kilkunastokrotne budzenie się, dreszcze, niepokój i tak oto nastał ciemny jeszcze poranek. Trasa na lotnisko była krótka. Po drodze ludzie uprawiający bieganie, z którymi wymieniamy powitania. Czas pożegnać Fogo.

Sao Vincente ZDJĘCIA
Samolot opada nad przepiękną plażą w Sao Pedro i ląduje pośród gór. Z czasem wykształca się pewien rodzaj sprytu, który nakazuje wręcz notować w głowie takie informacje. Oko będąc jeszcze w samolocie bada, czy na tej plaży można się ”zadekować”. Wyśmienite miejsce, do którego trzeba wrócić. Zewsząd dobiega miejski zgiełk. Mindelo, czyli stolica Sao Vincente stała się interesującym ”punktem przesiadkowym” na Santo Antao. Pierwszy lepszy tani hotel wybrany z przewodnika nie jest najwyższych lotów, ale to dobrze. Takie miejsca wspomina się dłużej.
Rekonesans po mieście pozwala zespolić się z wielkomiejskim, innym od dotychczasowych środowiskiem. Kawa pita przed barem i obserwacja toczącego się wokół portowego życia daje o wiele lepszy efekt, niż wkomponowanie się w tłum. Na ulicach można dostrzec czasem chorych psychicznie oraz odurzonych narkotykami ludzi. Nie jest to częsty widok, lecz miejska dżungla raczy nas częściej takimi ”atrakcjami” niż otoczenie przyrodnicze. Warto wchodzić w pozornie groźne zaułki- pozostają dzięki temu trwalsze wspomnienia. Wejście na targ rybny to wejście w inny świat. Krzątanina i wrzawa spowiły i zahipnotyzowały mnie. Ludzie trzaskający workami z lodem o ziemię oraz ryby, których nie widziałem nigdy dotąd uświadamiają dobitnie pobyt w innym rejonie świata. Szybko łapiemy kontakt z rybakami, z którymi zamierzamy ruszyć na ocean. Negocjacje tłumaczył z angielskiego młody człowiek, który zażądał zapłaty. Nie należy się dziwić, gdy poznajemy kogoś, kupujemy mu piwo, kawę z ciastkiem, sympatycznie rozmawiamy, a na końcu rozmowy jesteśmy proszeni o zapłatę, za np. udzielone nam informacje. Zbyt duża opłata za przyjemność patrzenia na pracujących rybaków sprawiły, że trzeba było wziąć na celownik inne cele- jest ich mnóstwo wokół.
W Mindelo o wiele częściej, niż w innych miejscach na wyspach przyklejali się różni ludzie z potrzebami. ”Proszę uważać!” Powiedział sympatyczny pan, kiedy potknąłem się wychodząc ze sklepu. Natychmiast przystąpił do ofensywy, mówiąc, że był w Gdańsku, Szczecinie i jest bezrobotnym marynarzem. Pokazanie wywróconych na drugą stronę, pustych kieszeni pomaga na chwilę, by zaraz usłyszeć: ”proszę o pieniądze”... Jeden chłopak wiedząc, że jesteśmy z Polski opowiedział, że kiedy na Cabo Verde przybył Papież Jan Paweł II, spadł deszcz. Był to wymowny i zapamiętany na długo znak. Mój zawód sprawia, że łatwo wynajduję w otoczeniu osoby z problemami rozwojowymi. Wokół krąży wysoki chłopak, który co chwila patrzy na swą dłoń. Zatacza po małym placu niekończące się rundy nie wzbudzając żadnego, niezdrowego zainteresowania.
Sklepy z pamiątkami są opanowane przez Chińczyków. Przeprowadzili się oni tutaj i skutecznie radzą sobie na tutejszym rynku. Klimat społeczny Mindelo przypomina Kubę. Składa się na to zapewne kilka czynników. Duże postkolonialne rezydencje, czasem stare auta, odrapane budynki, a przede wszystkim atmosfera. Dzieci chętnie zapraszają do zabawy oraz pozują do zdjęć. Mimo, że zawsze uciekam z miast, to Mindelo jakoś nie wpędza mnie w nerwowy stan.
W barze rozmawiamy z czterdziestoletnim Austriakiem. Jak się okazuje, można znaleźć inny pomysł na życie. On mieszka tu od 10 lat i po prostu pływa na desce surfingowej. Przypadkowo poznawani ludzie pływają od wielu miesięcy na jachtach i cieszą się każdym dniem. Mindelo staje się powoli centrum finansowym. Ludzie, którzy tu mieszkają, a którzy cofną się pamięcią parę lat wstecz, momentami nie poznają swego miasteczka. Następuje stopniowy proces nieuniknionych zmian- czy na lepsze? - pewnie nie jeden się zastanawia.
Jeśli jest się uważnym i zaciekawionym obserwacjami człowiekiem, można tu uczestniczyć w ”spektaklu wrażeń”. Wizyta u fryzjera dostarczyła wielu wesołych momentów. Pod żyletkę w dosłownym tego słowa znaczeniu poszedł mój kolega. Zapragnął mieć na pamiątkę wyciętego z tyłu głowy rekina, z którego okolice Cabo Verde słyną (podobno to nie do końca prawda jednak). Fryzjerzy zasługują tu na miano prawdziwych mistrzów. W Afryce czas upływa inaczej niż w zabieganej Europie. Odegrałem ku ich wielkiej uciesze scenę ilustrującą wizytę u polskiego fryzjera (jak najszybciej obciąć i jak najszybciej zarobić). Precyzja ich działania robi wrażenie szczególnie, gdy operują żyletką. Ja bawiłem się z maleńkim synem jednego z fryzjerskich mistrzów, nagrywając jego uzębienie kamerą i odtwarzając mu ten nieco dziwny film. W pewnym momencie do zakładu weszła niezwykle pewna siebie i prowokacyjnie zachowująca się dziewczyna. Widząc, że nagrywam ”wycinanie rekina” na głowie kolegi, podeszła do niego i zaczęła go całować namiętnie w ucho. Biedak nie mógł się ruszyć, gdyż żyletka była naprawdę ostra. Podczas, gdy praca nad super fryzurą trwała, pani tańczyła sobie na środku zakładu i na koniec wyszła, grzecznie podziękowawszy za moją czapkę z daszkiem… Niezwykły materiał filmowy można zarejestrować, nagrywając kamerą tylko osoby, które pojawiają się w drzwiach zakładu. Czyż to nie fascynujące?
Czas zawitać na ”przylotniskową” plażę w Sao Pedro. Rozklekotany mercedes dowozi nas wprost na mieniące się gamą barw piaski  imponującej plaży. Jesteśmy sami... przez chwilę. Gdy odszedłem na fotograficzne łowy, mój współtowarzysz w doli i niedoli został otoczony niewiarygodnym tłumem dzieci, od których było trudno się uwolnić. Kontakty te dają wiele do myślenia. Dzieci uczą się- my uczymy je na długi czas. Każdy dany pieniądz lub przedmiot będzie już później wymuszany na kolejnych turystach. Cieszy uśmiech dziecka, które otrzymało cukierka- dać więc czy nie dać? Każdy, kto się zmierzył z tym dylematem, wie o czym mówię.
Plaża urzeka rozmachem kolorów i śmiałymi wzorami, które utworzyła wzburzona woda, mieszając czarny i biały piach. Idąc po prostu przed siebie można poczuć wolność. Widzę niezwykłe bazaltowe formacje skalne. Pod stopami prześwitują poprzez błękitną wodę jeżowce i inne wspaniałe dzieła natury. Słońce zaczyna zachodzić, a pokusa, by spenetrować skały jest duża. Im dalej wzdłuż fantazyjnie ukształtowanej ściany, tym niebezpieczniej. Coraz bardziej wzburzona woda odcina drogę powrotu, czas więc zawrócić.
Klamka zapadła i trzeba spać tuż przy tych wspaniałych skałach. Wypatrując przez lornetkę mego kolegę, który uwielbia wypływać daleko w ocean, straciłem chyba nadzieję i pomyślałem, że z powodu wielkich fal, wrócę do domu sam. Myśli przelatywały mi przez głowę. Pomyślałem w końcu ”przecież nie pozwoliłby się on tak łatwo utopić”. Obok naszego legowiska natrafiam na zaciekawioną twarz młodej dziewczyny. Bez kompleksów podeszła, przedstawiła się i zupełnie nie wiem jak ale zaczęliśmy konwersować. Gdy kolega wrócił, ja z uwagi na ujście nagromadzonego napięcia poszedłem spać na skały, a oni zniknęli w ciemnościach. Nie mógł przecież odrzucić zaproszenia do domu, gdzie nastąpiło zapoznanie z liczną i przyjaźnie nastawioną rodziną.
W przypadku spania na plaży należy stosować zasadę ograniczonego zaufania wobec wody. Mój kompan nieco się wyłamał i zaufał... W środku nocy został nakryty falą, która chciała zachłannie przygarnąć jego wraz z rzeczami. Wczesna pobudka i długi marsz do lotniska. Po plaży niewiarygodnie szybko biegają kraby. Do pracy szykują się rybacy, a nam czas w drogę ku ostatniej wyspie Sal. Dobiega końca nasza nierealna wręcz przygoda. Oby zastany tutaj raj nie był rajem utraconym... Świat sunie na przód a z wraz z nim przychodzą zmiany. Czasem na lepsze, czasem na gorsze. Pozostaje mieć nadzieję, że przyroda sobie z tym poradzi.

Sao Antao ZDJĘCIA
Ciągle towarzyszy nam wychudzona suczka. Każdy otrzymany kawałek bułki chowa w skałach nad zatoką. Wierne psie oczy odprowadzają aż pod same drzwi terminalu promowego. Wraz z oddalaniem się statku od Sao Vincente pojawia się bardzo przyjemne odczucie ulgi. Znika miejski zgiełk, nagabywanie przez wszelakiej maści naciągaczy, a może i potrzebujących ludzi....
Skaliste wybrzeże oddala się, czas więc przyjrzeć się ludziom. Jedna scena tkwi w mej pamięci do dziś. Jeden z pasażerów (Kreol) wyrażał w coraz bardziej natarczywy sposób swe zainteresowanie dość atrakcyjną Portugalką. Pot na jego czole oraz coraz bardziej przemawiająca mowa ciała wróżyły interesujący rozwój akcji. Próby obejmowania ramieniem, dotykania w kolana oraz inne zabiegi zostały gwałtownie przerwane... Portugalka chwyciła jego rękę i gniewnie wskazała jego obrączkę ślubną. Brak zainteresowania z jej strony kontrastował z jego narastającą żądzą. Prom przybił do brzegów Santo Antao. Ona nerwowo rozglądała się na górnym pokładzie, on zaś poszukiwał jej wzrokiem z pokładu dolnego. Oboje spotkali się w jego samochodzie...
Trudno to wytłumaczyć, ale Santo Antao zrobiło od razu dobre wrażenie mimo mgły, która spowijała dramatycznie piękne i niewiarygodnie urwiste ściany tutejszych gór. Widoki trudno z czymś dotychczas widzianym zestawić- czasami nasuwa się skojarzenie z Peru. Ludzie ujarzmili tu przyrodę w dostępnym zakresie i żyją w jak największej harmonii w niej i z niej.
Trasa od promu wiodła na północ do Ribeira Grande poprzez coraz bardziej zachwycające górzyste tereny, zachłannie spowite mgłą. Hotelik 5 de Julho jak się okazało, był tuż przy scenie, pieczołowicie przygotowywanej do występów w ramach święta Municipality Day. Obok pokoiku znajduje się duży taras z kwiatami i z widokiem na ciężkie od gwiazd niebo. Na tarasie siedzi sobie człowiek i pieczołowicie sporządza notatki. Widać na pierwszy rzut oka kogoś ciekawego. Jest to architekt z Wiednia samotnie przemierzający Cabo Verde. Wspominam go, gdyż dyskusje z nim i obserwacje dały mi kolejne doświadczenia. Andreas perfekcyjnie „kroił” każdy dzień. Po intensywnym poznawaniu okolicy wracał do hotelu, siadał na tarasie i spisywał swe przeżycia. Pił eleganckie wino, jadł dobre rzeczy. Patrząc w niebo zaciągał się Marlboro. W tej idyllicznej atmosferze poszedł do łazienki, gdzie po delikatnym dotknięciu spadła wielka umywalka... Idylla prysnęła, gdyż nagle trzeba było wyciągnąć z kieszeni około 500 złotych i po prostu oddać je właścicielowi hotelu. W idealnie zaplanowane życie lubi czasem wedrzeć się figiel...
Koncert obok to najlepsza okazja do popatrzenia na ludzi. Zgromadził się duży tłum od malutkich dzieci począwszy, aż do staruszków. (Przy okazji wyłowiłem wśród ludzi jegomościa z opisanej powyżej scenki z Portugalką). Siedząc na stopniach kościoła myślałem, jak często wydaje się nam Europejczykom, że jesteśmy bardzo cywilizowani. W sferze zachowania wiele nam brakuje do tutejszych ludzi. Pośród nich nie zauważyłem ani jednego przejawu agresji, a nawet niechęci Śmiesznie wygląda, gdy do sprzedawczyni słodyczy podchodzi całkiem groźnie wyglądający człowiek i kupuje jednego cukierka... Wraz z rodzicami oglądającymi widowisko siedzą zasypiające dzieci, które dodają niepowtarzalnego kolorytu wyspiarskiej atmosferze. Każde dziecko ma inną i zazwyczaj bardzo wymyślną fryzurę. Dzieci są bardzo grzeczne a rodzice poświęcają im wiele uwagi... Czy to nie brzmi jak początek opowieści o czymś, co jest u na już „towarem” deficytowym?
Hotel w centrum Ribeira Grande to bardzo dobra baza wypadowa do poznania tutejszych, niezwykłych okolic. Dobrym śniadaniom towarzyszy nam zawsze ogromny pająk pod sufitem oraz uśmiechnięte kucharki.
Czas ruszać w teren. Tutejsze szlaki to nic innego, jak brukowane drogi dla miejscowych ludzi i zwierząt. Z prawej lub lewej strony drogi ciągnie się kamienny murek. Uroku dodają bardzo strome podejścia oraz zejścia często w kształcie zygzaka. Przejście z Ribeira Grande do Ponta de Sol stanowiło mały przedsmak oczekujących spektakularnych widoków. Ponta de Sol jest najbardziej wysuniętym na północ punktem pośród wszystkich wysp. Małe, nieco senne miasteczko z którego zapamiętałem ciągnące się nad wybrzeżem oceanu, wybudowane z pustaków chlewy dla świń. Widzą one tylko gwiazdy nad głowami i słyszą ciągły ryk oceanu- i tak mają lepiej, niż ich koleżanki z Polski. Całość trasy to wielki spektakl przyrodniczy. Brukowa droga wiedzie 16 kilometrów poprzez Fontainhas, Corvo, Formiguinhas, aż do Cruzinha da Gar na północno zachodnim wybrzeżu. W ani jednym momencie spektakl nie nudzi widza. Dzieło pokoleń, czyli pokryta kostką droga prowadzi przez niezwykłe formacje skalne rozciągnięte u podnóża strzelistych gór o niezwykłych kształtach i intrygującym majestacie. Od północy z niezwykłą siłą rozbijają się o skały spienione fale Atlantyku. Można stać i niczym w hipnozie patrzeć... Wypróbowanym pomysłem jest chodzenie bez obciążenia, co daje możliwość pełnego zżycia się z otoczeniem i dostrzeżenia jego uroków. Pod naporem plecaka urok otoczenia często zostaje przyćmiony, zazwyczaj na zawsze...
Czas upływa nieubłaganie. W pewnej chwili pomyślałem, że to może zmęczenie... zobaczyłem znajome twarze. Czy jest możliwe spotkać kogoś znajomego na jednej z kilkunastu wysp, gdzieś na bezdrożach afrykańskich? Powodem mojego osłupienia byli moi znajomi Holendrzy, których poznałem na Islandii Co za radość! Oby częściej spotkanie z drugim człowiekiem tak bardzo cieszyło. W tutejszym barze, gdzie wypiliśmy piwo przed rozstaniem się, zobaczyliśmy plakat wspierający akcję na rzecz nie zabijania żółwi. Można je tu zobaczyć, jednak czas nagli, gdyż zapada zmrok, a to dopiero połowa trasy... Miłośnicy plażowania byliby w wielkiej rozterce, gdyż na przemierzonym, 16 kilometrowym odcinku była tylko jedna piaszczysta plaża z możliwym zejściem do niej.
Pojawia się dylemat - co robić, gdy zapadają ciemności a trzeba wrócić do hotelu przez pokaźny łańcuch górski? Uzbrojeni w lampkę czołową ruszamy przed siebie. Droga pośród ciemności dostarcza innego rodzaju przeżyć. Zarysy strzelistych szczytów, światełka wiosek daleko w dole, cykanie świerszczy, dziwne i tajemnicze odgłosy ptaków towarzyszyły naszym zmaganiom ze słabością. Końcówka wody pokazała jak cennym może być coś, czego na co dzień się nie szanuje. Woda to życie, a ona połyskiwała na dnie butelki. Miejscowi dziwili się temu, co czynimy, ale powrót do Ribeira Grande oddalonej o jakieś 15 kilometrów to nieodwołalny cel. Czasem udawało się znaleźć trzcinę cukrową, którą nauczyliśmy się wykorzystywać od miejscowego obywatela na Santiago. Niepozorna trzcina bardzo pokrzepiała. Niewiarygodne stromizny trzeba było pokonywać trzymając się za ręce. Pomagało to amortyzować potencjalnie bardzo niebezpieczne upadki. Kolana dają się we znaki. Udało się w końcu. Po 13 godzinach zatoczyliśmy wielką pętlę. Bardzo udany dzień. Dobranoc.
Mimo bardzo intensywnego poprzedniego dnia, trzeba znów się rozejrzeć po okolicy. Tym razem celem startowym jest oddalona o kilkanaście kilometrów wielka kaldera wulkaniczna Cova de Paul. Będąc na miejscu pomyślałem - gdzież jest ten wulkan? Kaldera jest tak stara i wielka, że trudno dostrzec, iż jest się w jej sercu… Wewnątrz zamieszkują ludzie a po obwodzie wewnętrznym idzie się po wybrukowanej drodze. Początek trasy zdawał się zawodzić, gdyż był zbyt podobny do Polskiego pejzażu - po prostu piękne, zielone, wielkie drzewa. Trzeba jednak oddać cześć ich pięknu. Po godzinie drogi pojawiły się nagle spektakularne widoki na położoną poniżej dolinę, ale prawdziwy raj zaczął się objawiać wraz z pogrążaniem się w coraz bardziej zawiłe i strome ścieżki. Gigantyczna ściana mgły zdawała się być dymem wielkiego pożaru. Odsłaniała ona stopniowo coraz więcej. Od szczytu Pica de Cruz (1585 n.p.m.) zaczęło się odsłaniać nieopisane piękno położonych na półkach skalnych domów pokrytych strzechą, niezwykłość tarasów zbudowanych przez ludzi i majestat otaczających skał. Wijące się niemiłosiernie kamienne ścieżki prowadziły pomiędzy ubogimi domostwami z przyjaznymi domownikami, plantacjami kawy, bananów oraz owoców widywanych czasem w sklepach. Ludzie sprytnie walczą o przetrwanie budując betonowe rynny z wyżłobieniami, którymi spływa woda.
Zbliża się koniec trasy. Przed nami położona na północno-wschodnim wybrzeżu Vila das Pombas. Pozostaje się przedrzeć przez zarośla,  wydrzeć nieco trzciny cukrowej i zakończyć piesze szaleństwa. Siedmiogodzinne podbiegi w górę i w dół dały się we znaki kolanom i stopom, lecz to, co widzą oczy działa jak balsam przeciw zmęczeniu. Wszystko to jednak kształtuje człowieka i prowadzić będzie innymi „innymi ścieżkami", niż gdyby nie odbył on tej fascynującej podróży...

”Poszarpana” noc na plaży w Sao Pedro zaowocowała niemrawym marszem po grząskim piachu. Ciemności oraz potężne i nieregularne fale nakazywały utrzymywać czujność. Pod stopami rozbłyskiwały oczy krabów, a w oddali rybacy szykowali się do wypłynięcia na łowy.
Celem jest płonąca łuna portu lotniczego. Mimo wzmożonych wysiłków nie udało się wskrzesić uśmiechu na twarzy kobiety odprawiającej pasażerów. Jej ponure oblicze było jasną informacją, że zbyt długo zabawiliśmy na plaży... Pozostaje pewien niedosyt, gdyż wizyta na Sao Vincente ograniczyła się jedynie do spenetrowania Mindelo i plaży w Sao Pedro. Ciągle poszukujemy równowagi i pewnie tym razem to wszystko ma swój sens. Intensywność działań na Santo Antao uzasadniała chwilowe osłabnięcie zapału do kolejnych górskich eskapad. Piękne w swej surowości oblicze Sao Vincente zniknęło za oknem samolotu a po krótkiej chwili wyłoniła się płaszczyzna Sal.
Terminal i stolica Esparagos stopniowo się oddalają i zostają za plecami. Asfaltowe szlaki przemierzane taxi to chybiona propozycja. Kompas pozwala odnaleźć właściwy kierunek, który stanowią Saliny w Pedra de Lume. Cóż to takiego? Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby do wulkanu, który wciąż ”pracuje”, wpuścić nieco wody z Atlantyku. Woda ogrzewana energią z wnętrza ziemi odparowuje, pozostawiając sól, która była niegdyś transportowana interesującej konstrukcji kolejką. Atrakcją jest możliwość położenia się na zasolonej wodzie we wnętrzu krateru. To jedna z niewielu sensownych propozycji na tej wyspie. Napotkani ludzie, kończący dwutygodniowy pobyt na Sal, zapytani, czy byli w tym miejscu, odrzekli, że nie, bo siedzieli na plaży. Instynkt poszukiwacza... czyżby zaniknął on w tych i wielu innych turystach? Myślę, że warto wzbudzać w sobie i w innych pozytywny odcień niepokoju. Niepokój osoby cieszącej się odnajdywaniem coraz to nowych wspaniałości naszej planety. Jakże różnych pożywek potrzebuje nasza dusza, aby rozjaśnić umysł... Półpustynne tereny odsłaniają interesujący skład złomu. Kilka kilometrów dalej majaczą wzniesienia, pośród których powinien być ukryty wulkan z salinami. Pustynny interior niesamowicie kontrastuje z połyskliwym błękitem Atlantyku. Zejście pod wodę odsłania inną perspektywę. Transparentne otchłanie magnetyzują wielką ilością kolorowych ryb.
Pobliska restauracja dostarcza interesującego ”materiału” do przemyślenia. Jakiś chłopak proponuje abym kupił muszlę- ja wyciągam z kieszeni identyczną i proponuję mu, aby dokonał zakupu. Jest zdezorientowany. Podchodzi więc do skandynawskiej turystki i pomimo, że wcześniej sprzedał jej muszlę, chce aby kupiła kolejną. Nie ma ona ochoty na ten zakup, ale niezwykle ciężko jej odmówić. Tymczasem do lokalu wtacza się wielka grupa totalnie znudzonych turystów. Ich przewodnik jest w żywiole. Panuje nad nimi. Usadza przy stole, a oni wykonują wszystkie jego zalecenia. Można odnieść wrażenie, że ludzie Ci zostali na własne życzenie pozbawieni inicjatywy, a najgorsze, że wcale im z tym nie jest dobrze.
Tuż za skromnym kościółkiem  żyją ludzie, którzy nawykli już do widoku tabunu turystów. Przed wejściem do krateru jest ustawiony szlaban wraz ze strażnikiem, jednak nie ma potrzeby dokonywania opłat. Wyżłobiony w ścianie wulkanu tunel prowadzi wprost do niezwykłej atrakcji. Dno krateru wypełnia coś na kształt działek, tyle, że wodnych. Odruch badawczy nakazuje nieco się wstrzymać przed wskoczeniem do solnej laguny. Trudno się zorientować, czy trzeba uiścić jakąś opłatę, czy nie? Nad leżącymi na wodzie Rosjanami ślęczy przewodnik, śledząc każdy ich krok. Wskazuje nawet, gdzie powinni postawić stopę. Nasi wschodni sąsiedzi wypożyczyli samochód i jeżdżą sobie po wyspie. Ależ dobrze, że ominęła nas taka opcja bycia na Wyspach Zielonego Przylądka...
Dno solnego jeziorka pokryte jest niezwykle ostrymi kryształami soli, więc chęć zażycia solnej kąpieli musi być okupiona aktem autoagresji na własnych stopach. Leżenie na wypychającej na powierzchnię wodzie może się znudzić, zwłaszcza że wzrok przykuwają utworzone przez odparowującą wodę, niezwykłej urody kształty. Fantazja natury nie ma granic. Znów pojawia się ten specyficzny stan, w którym organizm osiąga coraz wyższe obroty. Czas ruszyć na penetrację krateru. W jednej z ”działek” leżą włoscy emeryci pokryci błotem. Po kąpieli w solance są oni nacierani solą, niczym wyłowione z oceanu ryby przed panierowaniem. Sól zastygła w ostatnim tchnieniu pozostawia po sobie przestrzeń dającą ułudę bycia na skutym lodem jeziorze. Słońce chyli się ku zachodowi. Czas pozostawić to ciekawe miejsce. Z pewnością już niedługo będzie ono przynosić wielkie zyski nie jako źródło soli, ale jako komercyjna atrakcja.
Powrót na piechotę do odległego o kilka kilometrów Esparagos to przyjemna przechadzka ze skąpymi elementami krajobrazu w tle. Powyginane od wiatru pojedyncze drzewka, tłumy młodzieży grające w piłkę, cmentarz, dbające o kondycję dziewczęta i stopniowo pojawiające się rezydencje... Ten niezbyt znany rejon świata bardzo szybko się rozwija. Sal jest tego najlepszym przykładem. Trudno tu o choćby przedsmak egzotyki doświadczonej na odwiedzonych wyspach. Napotkani Włosi, którzy wzbudzili niekłamany podziw wchodząc z zawrotną szybkością na wulkan Fogo powiedzieli, że weszli sobie jeszcze raz na niego... Nie rozumieliśmy się zbytnio, ale pośmialiśmy się, co nie miara, uściskaliśmy i obraliśmy na celownik terminal lotniczy.
Wyjście na zewnątrz lotniska w Monachium było dla mnie prawdziwym szokiem. Około 40 stopni różnicy temperatur między wyspami a kontynentem europejskim sprawiły, że ciało spowiły trudne do opanowania drgawki, a  spalone słońcem ręce przybrały gamę kolorów od szarego do fioletowego... Potrzeba natychmiastowego wypicia czegoś gorącego wymusiła wejście do Mc Donalds'a. Po przekroczeniu drzwi tego przybytku ”rozkoszy dla podniebienia” stanąłem jak sparaliżowany. Sprzedawcy podsycali piekielną atmosferę panującą w lokalu. Straszliwy pośpiech, tłum, hałas, ludzie jedzący na podłodze, parapetach i w każdym możliwym i niemożliwym miejscu. Doznania te kontrastowały z doświadczeniami sprzed paru godzin. Potrzeba natychmiastowego wyjścia na zewnątrz oraz powrotu na lotnisko przysłoniły wszystko wokół.
Niełatwo wrócić do rzeczywistości. Na lotnisku w Poznaniu czekał nasz kolega Jarek, trzymający ciepłe rzeczy do ubrania. Ta drobna, ale bardzo ujmująca rzecz pozwala optymistycznie myśleć o ludziach. To właśnie ludzie tworzyli na Cabo Verde niezwykły klimat. Spotkania z nimi ożywiały każdorazowo miejsce, w którym przyszło się zatrzymać. Dzięki nim będę zawsze dobrze myśleć o tym niezwykłym fragmencie naszej planety.
..............................................................................................................................................................
Islandia 2007 
London calling.
Przekraczając kontrolę celną myślę, czy ten uśmiechnięty urzędnik państwowy nie tak dawno temu nie obdarzał kamienną miną naszych rodaków, gdy Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Nasza rzeczywistość ulega magicznym przemianom. Jest nam łatwiej wkroczyć do innego świata. Nie musimy wkładać żadnego wysiłku, aby znaleźć się na "ziemi obiecanej". Przedzieranie się z ciężkimi plecakami przez niewyobrażalny tłum mozaiki ludzkiej daje się mocno we znaki. O tylu rzeczach trzeba pamiętać... Żeby czegoś nie zgubić, żeby kupić właściwy bilet, żeby wsiąść do odpowiedniego pociągu, żeby nie dać się okraść, żeby na kogoś zbyt długo nie patrzeć, żeby przecisnąć się przez ściśniętych w autobusie ludzi i wysiąść na odpowiednim przystanku, żeby..., żeby..., żeby...
Kolejowe reality show.
Godzinna obserwacja brytyjskiej 6 osobowej rodziny jadącej obok. Ojciec patrzy niewidzącym wzrokiem w okno. Jego żona w stanie błogosławionym ciągle do niego mówi. Wątpliwe, aby słuchał tych wywodów. Czworo dzieci. Dwoje grzecznych, dwoje wchodzących w specyficzną interakcję. Dziewczynka kręci przegubową rurką, która wydaje przenikliwy odgłos. Dźwięk rurki wyzwala natychmiastowy płacz małej siostrzyczki w wózku. Starsza siostra uspokaja prowokatorkę, co działa bardzo krótko. Rurka z godną podziwu pasją jest wprowadzana w ruch wirowy. Wagon przeszywa płacz. Ojciec patrzy w okno, jego żona dalej kontynuuje monolog. Po chwili ciszy powietrze tnie ostry świst, co spotyka się z płaczem i obojętnością rodziców. Miarka się przebrała po kilku następnych razach i matka krzyknęła: "zamknij się" i wróciła do monologu. Wiele czasu minęło, aby rurka została skonfiskowana przez starszą siostrę. Pozbawiona magicznego przyrządu dziewczynka zaczęła głośno protestować. Dotychczas obojętny ojciec obrócił się i niespodziewanym ruchem objął jej małą twarz swą dłonią, następnie odepchnął od siebie. Po tym mógł spokojnie wrócić do patrzenia w okno i udawania słuchania swej żony.

Lot ku Islandii
W nocy z materaca zeszło powietrze, dzięki czemu łatwiej było wstać i wejść w mrok nocy, przecinany przez połyskujący w świetle ulicznym deszczyk. Kierowcy nie podobały się bilety i niewiele brakowało, by nie pozwolił jechać autobusem. Był najwidoczniej sfrustrowany porą pracy i jakimiś innymi problemami. Oczekiwanie na pociąg na lotnisko upływa na obserwacji starszej pani z Polski, która w bardzo spokojny sposób konwersuje w swym ojczystym języku z rodowitym Anglikiem. Tamten tak się w nią wsłuchuje i odpowiada na pytający ton zdań, że pani jest przeświadczona, że bardzo dobrze sobie radzi. W razie zawahania powtarza pytanie po polsku z tym, że wolniej i kilkukrotnie. Często sama rozwiewa swe wątpliwości. Pyta jak najtaniej można dojechać w jakiś punkt, sama jednocześnie odpowiadając "A widzi pan! Tak właśnie myślałam!" Wokół nasi rodacy w ilościach przytłaczających. Sami stanowimy część tej grupy. Terminal pęka w szwach. Trudno w tej masie ludzkiej podjąć decyzję, co robić dalej? Setki osób ze wszystkich części świata oczekują na swą kolej. Czasu coraz mniej, a my stoimy niczym zahipnotyzowani. Niezbędne jak się okazało, jest użycie maszyny do rezerwacji miejsc na pokładzie. Dobrze, że nie zostały wyrzucone elektroniczne bilety, które rzekomo miały być niepotrzebne. Co musi się dziać w głowie człowieka, który leci po raz pierwszy? (Incydent z Polakiem na lotnisku w Vancouver jest najdrastyczniejszym tego ziszczeniem)

Kraj ognia i lodu wita.
Taśma z bagażami pustoszeje, a naszego dobytku nie widać. Po pewnym czasie słychać tylko dźwięk przesuwającej się pustej taśmy, a w mojej głowie pojawia się skojarzenie z bijącym sercem- jeśli taśma zatrzyma się, to tak, jakby serce przestało bić. Spory, zdezorientowany tłum pojawia się w kolejce do zgłoszenia zaginięcia swego ekwipunku. Zapewne większości mocno biją serca, ktoś płacze, atmosfera rozczarowania. Wszystkiemu przypatruje się zimnym wzrokiem celnik islandzki, który bez skrupułów zaprasza do szczegółowej kontroli.

Podejrzliwość.
Można poczuć się dziwnie, gdy celnik zakłada gumowe rękawice i nakazuje zejść na bok. Nie spodziewałem się takiego scenariusza. Początkowa niepewność urzędnika zmienia się w ledwie zauważalny grymas tryumfu. Świdrujący wzrok przeskakuje ze mnie na aparat fotograficzny, dając do zrozumienia, co będzie tematem naszej konwersacji. "Gdzie go kupiłeś"?. Zapytał nagle. "Ile kosztował"?. "Czy to twój aparat"?. "Na ile go wyceniasz"?. "Czy masz w nim zdjęcia"? "Ile kosztował"?. "Pokaż, że masz w nim zdjęcia"! "Ile macie jedzenia"? "Co?! Mówisz, że masz jeszcze jeden aparat"? "Po co?! Aha! To video kamera .. A ten Twój aparat..." Atmosfera zaczęła się zagęszczać, jednak udało się nam po dosyć długim czasie z tej lepkiej mazi wyswobodzić. Tą podejrzaną sprawę przejął drugi celnik... "Ile dałeś za aparat"?. "Gdzie go kupiłeś"?. "Czy masz dowód zakupu"?. Ile pytań można skonstruować w związku ze zwykłym aparatem? W między czasie usłyszałem rodzime słowa: "Nie lubią nas tu". Była to pani z Polski, polerująca podłogę pod stopami owego celnika. Wobec braku pożądanego efektu, urzędnik przeszedł do ofensywy: "Jeśli będziesz wracał bez tego aparatu, zapłacisz poważną karę"! Odrzekłem, że jestem tu nie pierwszy raz, a jeśli sugeruje mi, że moim celem jest sprzedaż tego aparatu, to jest w grubym błędzie. To zakończyło ową niesmaczną sytuację. W tym czasie odjechał autobus. Pozostało kilka godzin oczekiwania na kolejny samolot. Czas został spożytkowany na obserwację przygodnych Islandczyków. Niezdrowo się odżywiają, są grubi, niechlujnie ubrani, dużo palą i plują. Grupa badawcza była na szczęście bardzo wąska, co nie pozwala uogólnić wyników na resztę populacji.

Ku Wyspom Westmanów.
Po dwóch dniach są zaginione bagaże. Płyniemy promem z Porlakshofn do Heimaey- jedynej zamieszkałej wyspy w archipelagu Wysp Westmanów. Oddalający się ląd i bezkres oceanu wpływają kojąco na nadszarpnięte nerwy. Stopniowe zbliżanie się do wyrastających z oceanu skał wyzwala coraz szybszą akcję serc. Nad głowami pojawiają się stada maskonurów i innego krzykliwego ptactwa. Potężny prom stał się w jednej chwili marną łupinką. Majestat skał wyspy Heimaey urzeka, ale i pokazuje naszą małość. Krótki spacer ku polu namiotowemu odsłania przyrodnicze wspaniałości tego niewielkiego terenu. Nad sennym miasteczkiem góruje oświetlony blaskiem słońca wulkan Eldfell, który w 1973 roku pokazał swe ponure oblicze. Dziś niewiele wskazuje na tragedię, jaka się tu rozegrała ponad 30 lat temu.

Tu stanie nasz dom.
Pole namiotowe jest zlokalizowane w niezwykłym miejscu, osłoniętym górami wulkanicznymi, przypominającymi z oddali gigantyczną kalderę wulkaniczną. Kwitnie tam w górze życie ptasie, a jego odgłosów bardzo brakuje, będąc na miejscu, we własnym domu. W zamian słychać szumiące samochody, trzęsący blokiem pociąg i widać wiezione do rzeźni zwierzęta. Niezbyt korzystna transakcja. Na wyciągnięcie dłoni niespokojny ocean i przelatujące nad polem golfowym ptasie mamy i ojcowie. Czas postawić domek ale... ale... przy bagażu brakuje konstrukcji namiotu. Sprawa jest jasna- zagubiony bagaż wrócił, ale niekompletny. Przez głowę przelatują przeróżne myśli. Co zrobić? Jesteśmy w jednym z najdroższych miejsc na świecie, a do zagospodarowania ponad dwa tygodnie.
Czas nagli.
Góry spokojnie przyglądały się zmaganiom dwóch ludzików. Były one świadkiem nie jednego takiego zdarzenia. Dzień chyli się ku zachodowi, a jeden z promieni zachodzącego słońca niesie nadzieję. Można połączyć sznurkami i gumką dwie pary kijków do chodzenia w górach. Całe działanie od tego momentu jest nastawione na stworzenie jak najstabilniejszej konstrukcji. Wreszcie jest- została pieszczotliwie nazwana jurtą, choć przy mongolskiej jurcie wyglądała jak trabant przy lexusie. Noc przyniosła porywisty wiatr z deszczem. Było strasznie. Kolejny dzień upływa na opracowaniu planu awaryjnego. Znajomi Islandczycy piszą, byśmy kupili nowy namiot. Bywając w różnych krajach zauważamy, jak różne są sposoby myślenia, jak wszystko jest relatywne. Każdy zakup na Islandii wymaga zastanowienia się, a zakup nowego namiotu to czyste szaleństwo. W każdym szaleństwie jest jednak odrobina sensu... Pozostał zakup chińskiego niby namiotu, którego stelaż został wykorzystany w resztce namiotu, która się ostała po zagubieniu bagażu. Tym samym zostały pogrzebane plany wniknięcia wgłąb kraju. Względy bezpieczeństwa i ruina finansowa wyznaczyły stacjonarny plan pobytu.
Zapoznanie z wyspą.
Czas zapomnieć o problemach. Oczom ukazują się górujące nad miastem elementy wulkanicznego pejzażu. Młodziutki wulkan Eldfell mieni się różnymi odcieniami czerwieni. Obok niego stoi sędziwy Helgafell, który też miał swój czas. Jeden czerwony, drugi zielony. Młody i sędziwy. Z obu emanują cechy, które normalnie przypisuje się ludziom. W oddali, na lądzie rozpościera się niezapomniany widok: zlewająca się z nieboskłonem czapa lodowca Myrdal. Wokół cmentarzysko domów, pochłoniętych przez bezlitosną lawę. Teraz to milczący świadek dramatycznych wydarzeń z 1973 roku. W miejscu, gdzie obecnie rywalizują z sobą fantazyjne lawowe twory, niegdyś przebiegały ulice... Skandynawskie Pompeje pobudzają wyobraźnię.
Obrotna para.
Przemykając sennymi uliczkami można odnieść wrażenie, że jedna twarz była już gdzieś widziana... Tak! To twarz kobiety z folderu o Heimaey. Na zdjęciu piekła ona chleb w szczelinie krateru wulkanu Eldfell. Ta sama twarz pojawiła się, gdy wobec braku dachu nad głową trzeba było znaleźć jakieś lokum. Ku wielkiemu zaskoczeniu znana jej była nasza historia zagubienia części namiotu. Wieści rozniosły się z szybkością błyskawicy. Cena, jaką zaproponowała ona za nocleg zadziałała niczym woda święcona na diabła.
W miejscowym kinie trwa seans. Sekwencje filmu uświadamiają rozmiar katastrofy, jaką zafundowała przyroda miejscowej ludności. Bez wiedzy, jaką daje ten film, pobyt na Heimaey jest zwykłym campingiem. W kinie znów pojawiła się tajemnicza pani...
Oczekując na kapitana statku, którym chcemy popłynąć wokół wyspy, spotykamy się z zainteresowaniem miejscowego rybaka. Kapitan, jak się okazało jest chory. Rybak ów wykonuje telefon, wskutek którego już po kilku minutach zjawia się, jak można przypuszczać, Pani będąca bohaterem tej opowiastki. Towarzyszył jej właściciel kina. W ten sposób została rozwikłana zagadka: "Kto jest najobrotniejszą parą na wyspie"? Kto prowadzi kino, zorganizowane wycieczki, wynajmuje miejsca do spania, dzierżawi statek i kto wie, co jeszcze. Pan i Pani widząc zakłopotanie na naszych twarzach zaproponowali zwiedzanie wyspy, ale szybko zorientowali się, że jesteśmy najdłużej przesiadującymi tu turystami i zapewne wszystko już widzieliśmy. Sezon polowania na turystów jest tu bardzo krótki, więc każda korona na wagę złota. Tym razem "ofiary" wymknęły się "łowcom".

Polski akcent.
Ląd z perspektywy statku "nabiera" potęgi i niekwestionowanego majestatu. Patrzenie pod innym kątem ukazuje w pełni oszałamiające połączenia ptaków i ich domów. Kamienne giganty z gromadami krzykliwego ptactwa nie pozwalają ani na moment oderwać od siebie wzroku. Koloryt tego zjawiska jest tak intensywny, że mózg chłonie, lecz nie utrwala takiej ilości i jakości wrażeń. Gdyby nie zdjęcia, niewiele pozostałoby ze wspomnień. Co chwila pojawiają się pionowe klify, raz w kolorze czarnym z brązowymi dodatkami, następnie w kolorach, niczym z palety farb szalonego wizjonera. Zieleń współgra z fioletem. Promienie słońca uwypuklają nierealne piękno, wyłaniające się z Oceanu. Zbyt wolna reakcja powoduje, że tonąca w iluminacji skała, za chwilę traci swój urok. Naturalne "reflektory" gasną. Ptasie życie jest fascynujące- to jeden z najbliższych synonimów słowa "wolność". Na pokładzie statku dało się poczuć nagłe poruszenie. Za burtą pojawiły się na moment potężne cielska orek. Kapitan konsekwentnie obierał kurs tam, gdzie wyłaniały się biało-czarne giganty. Wyłączony silnik pozwolił wyodrębnić kilka dźwięków: wrzask ptaków, cichy łoskot fal, dźwięki wydawane przez orki oraz ... polską mowę. Była to mowa okraszona niewybrednymi epitetami, a jeden cały ich stek został poświęcony właśnie mnie. "Patrz ku..., robi ku... te zdjęcia i robi...". Kilka lat temu byłoby to nierealne, dziś tak. Islandia zalana jest przez polskich robotników. Są to różni ludzie. Jednak przybyli tu w innym celu, a to determinuje ich zachowanie. Widok orek niesie z sobą emocje, a bycie tak blisko aktorów tego nierealnego wręcz spektaklu zaliczyć można do najbardziej ulotnych chwil w życiu.

Łowcom maskonurów stanowcze nie!
Czyż nie wspaniale spać pod gigantyczną ścianą, zamieszkałą przez różnorodne ptactwo? Ktoś powie, że raczej nie i nie jest pozbawiony racji. W nocy panuje spory hałas. Powrót do domów ptasich żywicieli to kanonada mieszających się z sobą, niespotykanych w życiu codziennym dźwięków. Zdarza się któremuś z ptaków zrzucić balast wprost na namiot. Po nim robi to następny i kolejny. Wokół namiotu czaiły się czarne ptaki z długimi czerwonymi dziobami i łapkami. Były one nad wyraz wścibskie, ciągle poszukujące czegoś interesującego. Gdyby jednak spojrzeć na nas samych z perspektywy ptaków, znalazłoby się pewnie więcej naszych irytujących je zachowań. Sąsiedztwo pokaźnego masywu w kolorze zielonym sprowokowało do wejścia na jego szczyt. Pojawiły się pierwsze kolonie pokracznych i śmiesznych na pierwszy rzut oka ptaków. W Islandii zwie się je lundi, w Anglii- puffin, w Polsce- maskonur. Wyspy Westmanów słyną z ilości zamieszkującyh je, "latających cudeniek". Ptaki te łączą się w pary na całe życie. Młode wychowują w otworach wykopywanych na urwistych zboczach gór. Leżąc w trawie można ulec takiemu urokowi tych grzecznych i ujmujących ptaków, że niepostrzeżenie nastąpi znaczny upływ czasu, a tu jeszcze tyle do zobaczenia... Szczyt masywu odsłania potęgę góry opadającą w głębiny oceanu. Patrząc w dół widać maleńki domek. To chyba najlepsza ilustracja izolacji. Nieopodal, na bardzo stromym zboczu widać dwie osoby. W dłoniach mają siatki na długich kijach. Wcześniej widziałem w telewizji scenę chwytania maskonurów i ukręcania im głów, a teraz rozgrywa się to na naszych oczach. Ilona śmiało ruszyła ku łowcom, usadawiając się w trawie i ze zwiększonym zainteresowaniem obserwując maskonury. Oczywiście wszystkie uciekły, a nieco zdezorientowani myśliwi postanowili zakończyć polowanie. Choć tego popołudnia kilkadziesiąt ptasich rodzin pozostanie opuszczonych na zawsze.

Pożegnanie z Heimaey i dalsze emocje.
Są miejsca, które opuszcza się z żalem, którego rozmiarów dopełnia nowe miejsce, na które się trafia... Tym razem tak właśnie było. Coraz cięższe chmury wiszące nad rozrzuconymi na Atlantyku samotnymi wyspami przyśpieszyły decyzję o rozstaniu się z tym niezwykłym miejscem, które będzie budzić nostalgię pewnie na zawsze. Parę dni do końca wyjazdu i co można zrobić z czasem, dysponując słabiutkim namiotem. Wybór padł na Hveragerdi, czyli na jedną z największych stref geotermalnych na Islandii. Życia temu miejscu nadają strzelające z ziemskich otchłani gorące źródła, przewalające się gorące błoto, buchająca z sykiem para wodna, kaskada kolorów normalnie nie egzystujących z sobą w przyrodzie. Mimo wszystko to już nie było "to". Deszczowa aura, mnóstwo "grilowego" towarzystwa i jakoś obco. W miejscowej wspaniałej ciastkarni zapytałem o cenę kawy i ciastka, następnie za pomocą sam nie wiem czego uzyskałem o wiele niższe ceny na te rzeczy. Ceny te obowiązywały tylko nas, aż do końca pobytu w Hvaragerdi. Trudno było w to uwierzyć rodowitym Islandczykom, a to, co z trudem przychodziło mi w Maroku, tu poszło bardzo gładko.
Czas na wyjazd do Reykjaviku. Ostatnie dni w stolicy, to podziwianie jej uroków z perspektywy rowerzysty. i rozmowy z naszymi znajomym Islandczykami, u których była to już trzecia wizyta. Dzień przed odlotem do Londynu zdarzył się całkiem nieprzewidziany ale bardzo interesujący akcent. Dzięki poznanym na Heimaey Polakom Michałowi i Magdzie, mieszkającym na stałe na Islandii, ruszyliśmy na objazd odizolowanego półwyspu Reykjanes. Można tu doświadczyć prawdziwej dzikości i surowości natury. Kamienie, słaba droga, wzburzony Atlantyk, ptactwo i brak ludzi. Rozstajemy się przy Blue Lagoon i trafiamy do turystycznego tygla. Mnóstwo ludzi z każdego zakątka świata, zanurzonych w błękitno (zielono z powodu wysokich temperatur) mlecznej ciepłej wodzie. Jest bardzo miło, jednak wszystko, co miłe, bardzo szybko się kończy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę, a raczej-czego nie widzę. W plecaku brakowało kamery wraz z filmem z całego pobytu. ...

Jak to się stało?
Utrata czegoś może być bolesna, ale utrata czegoś na Islandii jest czymś nietypowym- jest jakby nowym zjawiskiem. Kradzieże to rzecz rzadka w Skandynawii, więc jak zaginęła kamera? Zapewne nigdy nie uda się rozwiązać tej zagadki i pozostanie ona, jak to zazwyczaj ujmuję "Tajną historią Mongołów". Pomyślałem wtedy, że już nie chcę tu wracać. Sam kraj nie jest winien złu, które tam się dzieje. Przyroda pozostaje niewzruszona w swym majestacie. Winni są ludzie, których "jakość" spada. Coraz więcej przypadkowych turystów i nieprzypadkowych incydentów. Nie ma czasu na wezwanie policji- trzeba wracać na lotnisko. Postanawiamy nie spać pod terminalem- z okna autobusu widać mały hotelik. Po zapłaceniu horrendalnej sumki wchodzimy do ciemnego pomieszczenia. Godzina 21.00 więc nie tak źle, ale dla jednego ze śpiących przesadziliśmy już w momencie wejścia do tego pomieszczenia. Ile mógł, to wykrzyczał (że niby co sobie wyobrażamy, że on chce spać, bo rano ma samolot i inne w ten deseń rzeczy). Bez słowa poprosiliśmy o zwrot pieniędzy za hotel. Pozostało spanie na polu namiotowym... Nie dało się wbić na dwa centymetry śledzi. Koszmar goni koszmar. W Londynie znów nie ma bagaży. Podobno polecą prosto do Krakowa. W Krakowie też ich nie było. Po prostu zaginęły. Końcówka wyjazdu nie należała do najbardziej udanych, ale upływ czasu zaciera, co złe, a uwypukla, co wspaniałe. Wyjazd był mimo wszystko fantastyczny.

..............................................................................................................................................................


Turcja 2008

„Wpisz ile masz pieniędzy, a my podpowiemy, gdzie możesz za nie polecieć”. Jakby nie patrzeć, padło na Turcję, a wyboru dokonała wyszukiwarka internetowa. Nic mnie nigdy tam nie wzywało, ale przecież ten kraj to nie tylko kolorowe, wzorzyste swetry, i spodnie typu piramidy z lampasami, które robiły furorę w latach 90 -ych. Przedwyjazdowa  lektura wprawiła mnie w stan osłupienia. Turcja oferuje pozostałości po starożytnych cywilizacjach, początkach chrześcijaństwa, nietuzinkowe formacje przyrodnicze, żółwie, hieny i kto wie, co jeszcze możliwego do doświadczenia. Czyż więc nie warto sprawdzić, jak tam jest?
            Po drodze do Budapesztu, skąd nastąpi wylot wyłania się słowacka miejscowość granicząca z Węgrami. Zaciekawione spojrzenia zamieszkujących licznie te tereny Romów dają znać o małomiasteczkowym charakterze tego miejsca. Trwa festyn, ale brak miejscowej waluty nakazuje szukać innego, równie interesującego miejsca. Jest nim z pewnością lokalna restauracja, w której czas zatrzymał się w miejscu w epoce socjalizmu. Ubiory kelnerek, wystrój wnętrza i klamka do ubikacji wręczona przez szefową tego wesołego przybytku podkreśliły jego swojski charakter. W miejscach takich uśmiech sam pojawia się na twarzy. Unia Europejska miewa różne oblicza.
Zawsze lubię obserwować osoby, z którymi przyjdzie lecieć. Są one zwiastunem miejsca, w którym spędzi się najbliższy czas. Szczelnie opakowane kobiety w czerni jeszcze nie raz będą wprawiać mnie w stan niepokoju i podsuwać wiele pytań bez odpowiedzi. Myślę, że rzadko kiedy ci, którzy zachwycają się zdjęciami z podróży są w stanie wyobrazić sobie, ile elementów rzeczywistości trzeba „odseparować”, aby pokazać wygładzone fotografie. Godziny oczekiwania na lotniskach, dworcach, szarpanie się z naciągaczami, nieprzespane noce w pędzących nieprzyzwoicie autobusach i cały szereg innych niewygód, aby dotrzeć gdzieś i wywalczyć parę zdjęć. Ma to jednak swój urok.
            Do uszu dobiega wezwanie na modły- zupełnie nieudane. Bez obrazy, ale w bardziej radykalnym kraju, odpowiedzialny za tą wersję dźwiękową mógłby dostać po plecach trzciną... Sprzedawcy kebabów obstawiający wszelkie możliwe miejsca obrażają się, że się omija ich stoiska (cmokają i wykonują ruchy rękoma przywodzące na myśl zmiatanie śmieci ze stołu). Jest kilka wolnych godzin do odjazdu nocnego autobusu, dlatego można się zaznajomić z metropolią, jaką niewątpliwie jest Stambuł. To pewnie Błękitny Meczet – imponujący! Równie wielkie wrażenie wywiera obwoźny sprzedawca jabłek, który pozbawia je skórki w taki sposób, że zostaje z niej kilkumetrowy, wąski paseczek. Trochę to nieprzyzwoite- poświęcać tyle czasu „ulicznym magikom” podczas, gdy obok Haga Sophia i inne znakomitości?... One jednak nie uciekną w przeciwieństwie do handlarzy, którzy wyczuwają, gdzie podąża fala ludzi i wraz z nią znikają. Przed wejściem do Błękitnego Meczetu należy pobrać reklamówkę z automatu, aby opakować nią obuwie. Wprawdzie zabieg ten uchronił ów monumentalny zabytek od nieczystości, jakie tkwią na podeszwach, lecz intensywny zapach umęczonych stóp tysięcy pielgrzymów został utrwalony w puszystym dywanie, wyściełającym błękitne wnętrze meczetu. Duże wrażenie, ale nasze kościoły w niczym nie ustępują muzułmańskim odpowiednikom, zresztą nie o wyścig tutaj chodzi.
            Wszędzie sprzedaje się wyroby Dolce & Gabana, Prada, Chanel i w zasadzie wszystko, czego dusza i ciało zapragnie. Nie są one tanie, a na pytanie czy są oryginalne, pada odpowiedź: „są bardzo dobrej jakości”.
Dworzec autobusowy w Stambule czyli „otogar” to symetryczna konstrukcja z podziemnymi parkingami i setkami przewoźników. Trzeba się wiele nachodzić, aby znaleźć odpowiedniego. Sam transport autobusowy, to bardzo obszerny rozdział. Ciekawy i zaskakujący obraz wyłania się w pierwszym kontakcie z firmą, w której zakupiony został bilet. Zawsze można liczyć na przechowanie bagażu. Tym razem był on trzymany w pomieszczeniu, w którym coś się rozkładało (jeśli ktoś wie, jak pachnie po dłuższym czasie piwo na dnie butelki, będzie wiedział, o czym mówię). W siedzibie firmy można skorzystać z ubikacji, sali lub kantorka modłów, można czasem napić się darmowej herbaty lub kawy. Wszystko to w cenie biletu- nie taniego, gdyż paliwo jest o wiele droższe, niż w Polsce. Pocieszającym jest to, że gdy w Polsce godzina jazdy warta jest około 5 złotych, w Turcji ok. 11 złotych, to na Islandii 50 złotych i nikt tam nie jest specjalnie miły. Potężna flota autobusów wprawia w zachwyt. Dalekobieżne autobusy to wielkie mercedesy z klimatyzacją i gustownym wnętrzem. Na pokładzie tych krążowników kursują męscy odpowiednicy prowadnic z kolei transsyberyjskiej. Dbają oni o to, aby pęcherz pasażera nie pozostawał pusty. Roznoszą więc schłodzone napoje, kawę, herbatę. Jest miło, ale sytuacja staje się nieciekawa w momencie, gdy autobus jedzie kilka godzin, a dobrze byłoby zrobić przerwę na skorzystanie z toalety. Na czas wyjazdu ukuty został termin: „mafia urynowa”. Chodzi o to, że jedni suto leją napitki, a ich koledzy w dworcowych toaletach zbierają żniwo od pędzących z autobusu pasażerów. Podział zysku- pół na pół. Po nocnej jeździe ciężko zapiąć sandały. Stopy puchną od kilkunastogodzinnego siedzenia.
Każdy zapewne słyszał słowo „Derwisz”. Derwisz to zakonnik w obszernej, białej szacie w wysokim, stożkowatym nakryciu głowy, przy czym stożek jest u szczytu ścięty. Tak wystrojeni panowie zaczynają się obracać wokół własnej osi, osiągając ku chwale Najwyższego i zgromadzonego tłumu stan ekstazy religijnej. W celu dołączenia do gawiedzi, konieczne było udanie się w daleką trasę do miejscowości Konya. Niedawno czytałem jak to dwie Amerykanki zapłaciły słono w Kenii, aby zobaczyć taniec Masajów. Ci w przeciwieństwie do Derwiszów skaczą w górę, opadają na ziemię i znów skaczą w górę. Przyszli oni na tę okazję w chińskich gumowcach, zainkasowali sporą sumę, pozostawiając wniebowzięte przybyszki zza wielkiej wody. Tworzy to niebezpieczny precedens- jedna strona nie dba o jakość usług, a druga przepłaca... Niekoniecznie pozytywne zmiany docierają do najbardziej nawet wyizolowanych społeczeństw świata. Jak się okazało, nie było dane zobaczyć wirujących Derwiszów (nawet w gumowcach). Najdroższy chyba na rynku przewodnik Pascala rozpływał się w zachwytach nad miejscem spoczynku założyciela zakonu Derwiszów i nad miastem Konya również. Nie pierwszy raz okazuje się, że nie jest rozsądnym podążanie od miejsca do miejsca chwalonego przez przewodnik. Z uczuciem ulgi można było opuścić mauzoleum, szczelnie wypełnione przez polskojęzyczne wycieczki przywiezione tu z południowych kurortów. Cała ta masa porusza się w wyznaczonym tempie i kierunku, rozświetlając szacowne wnętrze fleszami miniaturowych aparatów fotograficznych, najczęściej umieszczonymi w telefonach komórkowych. Turcja od początku jawi się, jako zupełnie inny kraj, niż Maroko- tak można by zacząć obszerną rozprawę na temat tych dwóch muzułmańskich, choć zupełnie odmiennych miejsc. Niewierni mogą w Turcji wchodzić do meczetów, jednak do końca nie wiedzą, jak w związku z tym mają się zachować. Bywa, że myją stopy nie przed, ale po wyjściu ze świętego dla Muzułmanów miejsca (stąd zapewne wspomniany zapach wypełniający szczelnie Błękitny Meczet). Ze smutkiem należy stwierdzić, że na tradycyjnych soukach, czyli targowiskach, sprzedaje się chińską tandetę, dlatego „ożywczym oddechem” są sprzedawcy pijawek, waty cukrowej, herbaty, podróbek perfum i innych ciekawych towarów. Na każdym kroku widać przyjazne gesty i słychać standardowe pytania, jednak nie odczuwa się ciężkości i namolności charakterystycznej dla marokańskiej ulicy.
Kolejne długie godziny w autobusie zostały nagrodzone stopniowo pojawiającym się nierealnym pejzażem. Bajkowa sceneria Kapadocji materializowała się z każdym kilometrem, a jej epicentrum stanowi od setek lat wioska Göreme. Magii niepowtarzalnym i co ciekawe, zamieszkałym kominom z tufu wulkanicznego dodaje oświetlenie. Na kilka najbliższych dni lokum staje się wygrzebany w skale pokój. Drąży go wilgoć, ale czym to jest wobec basenu, gratisowo włączonego w niewielką opłatę. W sąsiedztwie mini jaskini przebywała duża ekipa z Argentyny, która jak się okazało, jest w długiej trasie po Bliskim Wschodzie i Europie. Gdzie wam było najlepiej? zapytałem. W Polsce- odrzekli, motywując to sowicie. Bił od nich niezwykły spokój, który być może zyskiwali dzięki spożywanej w wielkich ilościach yerba mate? Spotkania z ludźmi mają w sobie coś niezwykłego, szczególnie w tych stechnicyzowanych czasach, kiedy dziecko wysyła sms do mamy (będącej obok w kuchni), by ta zrobiła mu kanapkę. Kapadocja to wielki teren do wielu pieszych wypraw. Nie wiem, czy jest sens opisywania wrażeń z marszu Doliną Róż, Gołębią, Miłości, Ihlary i innymi prawie nie z tej planety. Tuż przy wjeździe do rejonu Kapadocji ktoś zbudował z betonu pojedyncze stożki, które w jego mniemaniu miały sugerować, że oto za chwilę zobaczy się ich niezliczone ilości. Pewne jest, że to, co wytworzył człowiek jest nieudolną marnością w stosunku do dzieła natury. Nie można jednak powiedzieć niczego złego o mieszkańcach tego terenu z pierwszych kilkuset lat naszej ery. Swą tytaniczną pracą dokonali dzieła, zasługującego na podziw, porównywalny do dzieła sił natury. W wulkanicznym materiale kuli oni swe siedziby tak, aby wróg nie mógł się łatwo do nich dostać. Są więc lokale wykute nie wiadomo jak, na dużych wysokościach oraz podziemne miasta, świadczące o niezaprzeczalnym geniuszu ich twórców. Znajdują się tam miejsca, gdzie gromadzono żywność, wyrabiano wino, składowano zmarłych czy więziono opryszków. System szybów wentylacyjnych pozwalał wieść w miarę normalne, a przede wszystkim bezpieczne od najeźdźców życie, uświadamiając nam, jak potężną siłą jest instynkt przetrwania. Nie zapomniano przede wszystkim o „strawie dla duszy”. W ukrytych kościołach zachowały się malowidła utrwalające sceny z życia Chrystusa. Daje to do myślenia. Ile cierpień od niepamiętnych czasów doświadczyli ludzie podążając śladem Zbawiciela? Mimo wszystko ryzykowali, a ślady które po sobie pozostawili każą chylić czoła dla ich istnień.
Na myśl o temperaturze panującej na zewnątrz, chciałoby się dłużej pozostać w tych genialnych schronach. Pocieszeniem jest perspektywa zanurzenia się w hotelowym baseniku. Właściciele noclegowni są najwyraźniej strapieni. Wszystko wskazuje na to, że liczyli na zakup wyżywienia u nich, a nie u miejscowych straganiarzy. Kiedyś przy saharyjskiej wydmie przy granicy z Algierią zaobserwowałem krótką scenkę. Wieczorem wszyscy goście ulokowani w namiotach zostali zaproszeni na kolację. Lokum było nieprzyzwoicie tanie, a transport do niego Land Roverem gratis, co nakazywało wietrzyć podstęp. Dwójka młodych Czechów zamówiła tylko herbatę, co wzbudziło straszny gniew przyjmującego zamówienie Beduina. Tanie spanie bywa czasem pretekstem, a prawdziwy zysk przynoszą inne usługi. Wracając z jednego ze spacerów Doliną Gołębią, gdzie nie było ani jednego turysty, zaskoczeniem okazało się pewne miejsce. Na pustynnym terenie stoi wielki, betonowy budynek, a w nim nieprzebrane tłumy wszelkich narodowości. Gwar panujący wewnątrz wręcz wypchnął z klimatyzowanego molocha wprost w objęcia rozedrganego od żaru powietrza. Co to było? Zapytałem sam siebie. Ludzie w jakiejś ekstazie szastali pieniędzmi i kartami płatniczymi, zaopatrując się w złote świecidełka. Dziwnie kontrastowało to z realnym i bardzo ubogim życiem mieszkańców tego regionu. Pobyt w Kapadocji obfitował w wiele zwykłych, ale ciekawych sytuacji. Obserwacja biednego sprzedawcy warzyw i emocji, jakie nim targają, gdy nic nie może sprzedać, dyskusje ze sklepikarzem wycieńczonym ze zmęczenia, ciekawe spojrzenia, przeplatające się z nowoczesnością archaizmy, nawoływanie muezina rozpływające się w oblanych blaskiem wulkanicznego słońca wulkanicznych stożkach... Żal wyjeżdżać, ale autobus przecina noc, pędząc w kierunku granicy z Gruzją.
Wnętrze autobusu wypełnione jest przyjacielsko nastawionymi Gruzinami i Azerami. Język rosyjski znów się przydaje. Przy każdej okazji, strudzeni trzymiesięczną pracą w południowych kurortach pasażerowie częstują różnymi smakołykami i chętnie zagadują. Na wspomnienie zasługuje steward autobusowy. Z miłego, starszego pana zmieniał się w oka mgnieniu w szaleńca. Rozmowa telefoniczna siedzącej przede mną Gruzinki została gwałtownie przerwana przez krzyczącego i jednocześnie wymachującego wszystkimi kończynami stewarda. Gdyby nie siedzący obok mąż kobiety, mogłaby ona zostać solidnie wyszarpana przez krewką obsługę. Zakaz to zakaz- nie ma również niepotrzebnego wstawania z miejsc. Mija czternasta godzina jazdy. Trzeba wysiąść we wspomnianej po krótce w przewodniku, nadmorskiej miejscowości Hopa. Plan zakładał również wizytę w nieodległych górach Kaczkar i siłą rzeczy zanurzenie się w wodach Morza Czarnego. Poszukiwanie hotelu uświadomiło, że w mieście działają swobodnie przybytki rozpusty. Znów pomocny okazał się język rosyjski, tak bardzo znienawidzony w naszych szkołach. Pertraktacje odnośnie spania były prowadzone z wezwaną przez szefa panią lekkich obyczajów. Szybko da się wyczuć, że w tej miejscowości nie ma zbyt wielu atrakcji. Mimo to coś się działo. Grupa młodych ludzi na znak protestu wznosiła gromkie okrzyki, rozjuszając zgromadzony tłum. Atmosfera zagęszczała się szybko, a z pobliskiego budynku wybiegła grupa osiłków z gotowymi do akcji bojowymi pałkami. Tak szybko, jak się wszystko zaczęło, tak szybko się skończyło. Zewsząd atakuje bezlitośnie oblepiające powietrze. Jak się okazuje, Hopa nie posiada plaży, więc trzeba podjechać jeszcze bliżej gruzińskiej granicy i dopiero tam zażyć przyjemności walki z falami na kamienistej plaży. Gęste chmury wiszące nad morzem i majestatycznymi szczytami gęsto porośniętych gór nie wróżą niczego dobrego. Ulewa, która wypędziła wszystkich z plaży, miała trwać wedle prognoz przez cały tydzień, dlatego też pozostało opuścić wielki, opanowany przez deszcz rejon. Znajomy, który był już trzy razy na Antarktydzie mówił, że zła pogoda może sprawić, iż w czasie całego pobytu na „białym kontynencie”, nieszczęśnik, który wyłożył kilkadziesiąt tysięcy złotych widzi tylko mgłę... Bywa i tak. Czymże jest wobec tego kilkadziesiąt godzin spędzone w autobusach, tylko dla krótkiej kąpieli w morzu?
Tego dnia los powiódł do ciekawej miejscowości Amasya. Szef jednego z hoteli, oferującego nocleg za 20 złotych uległ naciskowi i zaprezentował łazienkę. Z prysznica pozostała smętnie zwisająca rurka, a w wannie pływał imponujących rozmiarów karaluch. Dla podkreślenia, że wszystko jest w porządku, właściciel skwitował to znanym wszystkim: „no problem!”. Po włączeniu telefonu okazało się, że w Stambule doszło do zamachów terrorystycznych, w wyniku których zginęło kilkanaście osób a wiele zostało rannych. Co dziwne, nikt z napotkanych ludzi nie wiedział nic na ten temat. Każdy był zajęty swoimi sprawami. Próbowałem pytać, używając mimiki, ale wywoływało to tylko śmiech. Na ulicy policja uporczywie coś oznajmiała przez megafony. W tej atmosferze trzeba było dotrwać do końca wyjazdu. Główną atrakcją Amasya są groby królewskie, wykute w potężnej górze, na szczycie której znajduje się imponująca fortyfikacja. Groby, mimo monumentalizmu wyglądają znacznie lepiej z dołu, niż z bliska. Wielu turystów postanowiło uwiecznić swe imiona i bliżej nieokreślone myśli, ryjąc je w skale, właśnie tutaj... Obok stoi jakaś zawalona altana, a w miejscu, gdzie archeolodzy coś odkryli, położona jest szklana tafla, szczelnie przykryta pyłem i gruzem. Na pocieszenie pozostał piękny widok na miasto. Jeszcze wspanialsza panorama roztacza się ze wspomnianej warowni, do której droga prowadzi przez ubogie siedliska ludzkie. Kobiety i dzieci uśmiechają się, a mężczyźni ku memu zaskoczeniu zapraszają na modły do meczetu. (być może to sprawka mojej zbyt długiej już brody). Po zmroku miasto wchodzi na coraz wyższe obroty. Tłumy ludzi w spokoju oddają się piciu herbaty z wielkich samowarów przy dźwiękach tradycyjnej muzyki tureckiej na żywo. Obok wesele, ktoś kogoś zajadle goni, a w Stambule rozpacz setek rodzin po nieoczekiwanym ataku kurdyjskich separatystów.
Ostatni, prawie niewidoczny punkt na mapie i nikły ślad w przewodniku to miejscowość nad Morzem Czarnym: Akçakoca. W trakcie jazdy dalekobieżnym autobusem, podszedł nieoczekiwanie zmiennik kierowcy i kazał rozmawiać przez telefon komórkowy (tym razem wolno było). Okazało się, że trzeba wysiąść, gdyż autobus nie pojedzie zamierzoną trasą. Transport turecki działa jednak na tyle wspaniale, że bez problemu udało się złapać podmiejski autobusik, który również do celu nie dojechał. Na pomoc przyszedł sympatyczny pan, który podobno był redaktorem miejscowej gazety. Człowiek ten przejął się na poważnie rolą przewodnika i dzielnie prowadził przez cały, bardzo długi dystans, aż do samej stacji autobusowej. Po drodze z widocznym wyraz dumy witał się ze znajomymi i robił zdjęcia- wszak grupa turystów z wielkimi plecakami to w miejscowości Duzce to chyba niepospolity widok. Zastanawiające jest, jakim cudem mamy znaleźć się nad morzem, skoro wokół wielkie, górskie przełęcze i krajobrazy niewiele różniące się od mongolskiej pustyni? Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, góry rozstąpiły się, ukazując połyskujące w zachodzącym słońcu bezkresne wody. Drugie dotknięcie czarodziejskiej różdżki nastąpiło po wyjściu z busa. Niczym spod ziemi wyrósł człowiek, proponujący tanie spanie w swym domu z trzypokojowym mieszkaniem z widokiem na morze. Nie było tym razem żadnego podstępu. Całkowity brak turystów i małomiasteczkowa atmosfera zrekompensowały czas spędzony w nadmiarze w środkach transportu.
W głowie pozostają pojedyncze sceny: cztery kobiety szczelnie przykryte czernią, wysiadające z równie czarnego volkswagena transportera, miejscowy młodzieniec mówiący z niezachwianą pewnością i błyskiem w oczach, że Kurdowie nigdy nie uzyskają niepodległości, piesek z poważnie uszkodzoną łapką. Zwierzęcia tego szukaliśmy wraz z Ilonką każdego dnia, aby nakarmić go parówkami. Osobiście wolę sam niczego nie zjeść, a w to miejsce nakarmić głodne od wielu dni zwierzę. Zdarzyło się, że na parówki łakomie patrzyła dwójka chłopców, więc i im trafił się przysmak. Zastanawiałem się długo, co myśli sobie dziecko na kolorowym placu zabaw, kiedy towarzyszy mu mama, której z powodu czarnego ubioru w ogóle nie widać...
W Stambule nic nie wskazywało, że parę dni wcześniej nastąpiły tu krwawe akty przemocy. Sprzedawcy skarpet, butów, podrabianych zegarków, torebek i innych wytworów masowej produkcji szczelnie wypełniają chodniki, tunele a nawet tory zajezdni tramwajów, odpoczywających po całodniowej służbie. Rozbudzająca wyobraźnie Haga Sophia w dużej części była pokryta rusztowaniami. Resztę wypełniały tłumy turystów. Myślę, że trzeba mieć bardzo dobry dzień, aby przeżyć jak należy wizytę w tym szacownym miejscu... Na pocieszenie pozostaje mini rejs Cieśniną Bosfor. Ciekawe to wrażenie przepływać pod gigantycznym mostem, na którego jednym brzegu leży patrząca w kierunku Turcji Europa, a na drugim Azja, która jak się okazuje, niewiele, a może coraz mniej różni się od starego kontynentu. Turcja jest niewątpliwie zasługującym na uwagę krajem. Aby nie opuścić go z uczuciem niedosytu, trzeba znaleźć własną koncepcję na ten wielki, zróżnicowany, barwny i niestety już nie tani fragment naszej planety.
..............................................................................................................................................................

Mongolia 2005
To mój drugi pobyt w kraju Czyngis Khana. Jest coś, co przyciąga do tych miejsc. Nie da się tego wyrazić w kilku słowach. Ktoś zapytał- „po co tam znowu lecisz? Przecież już byłeś?” Myślę, że można tam wracać wielokrotnie, gdyż kraj ten ma do zaoferowania coś, co w naszym społeczeństwie stopniowo zanika: szeroko pojętą gościnność. W czasie tej wizyty chłonąłem po prostu kolory, zapachy, dźwięki, delektując się kontaktem z tą niezwykłą rzeczywistością. Nie piszę o datach, godzinach, czasach przejazdów, nazwach miejsc....niech sen trwa...
Samolot rosyjskich linii Aeroflot jest już nad terytorium Mongolii. Bogactwo krajobrazu jest jednocześnie znakiem zapytania: jak można poruszać się pośród tych zawiłych wytworów przyrody? A jednak.... Niezapomniany wschód słońca i komunikat: zbliżamy się do Ulaanbaatar, temperatura 2 stopnie Celsjusza... Taxi i znowu, jak przed rokiem czuję ten nietypowy klimat - muzyczka ludowa dobywająca się z głośników, krowy przebiegające przez ulicę dojazdową do stolicy, dymiące kominy, mijające nas zatłoczone autobusy. Tym razem nikt na nas nie czeka. Trzeba zadbać o załatwienie transportu wraz z dobrym kierowcą- za rozsądną cenę...Nieco wygórowane oczekiwania, ale...dlaczego nie? Plac, gdzie wynajmuje się jeepa...osaczają nas zewsząd „chętni do pomocy". Problem w tym, że oferujemy sumę, o której oni nie chcą słyszeć. 30 dolarów za dzień??? Odchodzą i znów przychodzą. Zionące alkoholem oddechy i drapieżność, ale wszystko mieści się w szeroko pojętej normie. Stojąca obok Mongołka, wyglądająca na bardzo dystyngowaną panią przemawia w języku...polskim. Okazuje się, że jest w Polsce lekarzem. Pomaga w pertraktacjach, wskutek których wyłania się niepozorny człowieczek- bardzo mocny, ale i bardzo spokojny. Mówi, że pojedzie na naszych warunkach. To był kluczowy moment- trudno w to uwierzyć, ale w czasie całego wyjazdu nie mieliśmy żadnych problemów z kierowcą Erdene i jego mechanikiem Mun-chu. Każdy z nas mówił w swoim języku. Na nic rosyjski...Nie było jednak problemu...żadnego! Już w czasie zakupów widzimy, że Erdene jest pracowitym człowiekiem. Ruszamy.... Pewien ludowy utwór, który w zeszłym roku wywoływał euforię naszego drivera, tym razem wywołuje podobne objawy u naszego, z tą różnicą, że dodatkowo wlewa w niego ducha pirata drogowego...bum! Pęka coś ważnego... pierwsze spawanie. Skąd na drodze warsztat? Zaliczam to, jak i wiele innych dziwnych zdarzeń do „Tajnej Historii Mongołów” (THM). Mimo, że nie rozumiemy się werbalnie, jesteśmy się w stanie komunikować na inne sposoby- stopniowo uczymy się siebie i ustalamy zasady naszej gry. Każdemu ma być dobrze. Dzień ma się ku końcowi. Hotelik ma swoją atmosferę. Drewniane dechy w łóżku, które nagle się zawalają, brak wody- to jest to! Lubię wieczorem poszwędać się po okolicy. Obok siostra kąpie brata w metalowej balii- uroczy widok. Jesteśmy obok ważnego ośrodka kultu religijnego. Wczesny ranek, wschód słońca, cisza.... Mali mnisi dmą w muszle... To sygnał przywołujący na modły pozostałych. Dwóch młodzieńców w bordowo- żółtych tunikach rytmicznie kładzie się na brzuchach i podnosi, wznosząc splecione ręce w górę. Napływa coraz większa liczba starszych i młodszych adeptów. Na zewnątrz młynki modlitewne, wokół wzgórza. Atmosfera wewnątrz głównego miejsca zgromadzenia tchnie niesamowitością. Wonne kadzidełka, zajmujący miejsce mnisi w charakterystycznych żółtych czapkach i... ciekawa scena... Głównodowodzący lama ze srogim wyrazem twarzy, wymierzający mocne razy kijem w plecy (pewnie nieokrzesanego jeszcze) młodego mnicha... Ciekawe, co przeskrobał? Uroczysty, podniosły śpiew wypełnia kolorowe wnętrze świątyni, po nim następują monotonne modły. Grube głosy przeplatają się z jeszcze niewykształconymi głosikami dzieci. Kolejny (spóźniony na celebrację) otrzymuje mocne razy. Przychodzi moment wywołujący dreszcze... gra na rogach i coraz szybsze uderzanie blach... Tworzy się swoisty nastrój... ciekawe, czy kiedyś ponownie zostanie tu przeniesiona stolica?
Czas jechać dalej. Kierowca podekscytowany podwozi nas pod ogromną skałę -widać, że to miejsce kultu, ale i...biznesu. Nagle pojawia się młody chłopak, który namawia mnie, abym pod skałę podjechał na koniu... nie w smak mi takie „atrakcje"- jakoś się wywinąłem... Kolejne dziesiątki kilometrów po nieistniejących drogach. Zbłądziliśmy ale nic to... zazwyczaj „ląduje się” w jakimś fajnym miejscu. Tym razem był to potężny kanion rwącej, pełnej łososi rzeki. Unikamy takich turystycznych miejsc, ale nie było nikogo. Zarządcami byli młodzi chłopcy, władający pięknie językiem angielskim. Nocny spacerek w kierunku zachodzącego słońca i magicznej sceny- zapędzanie do zagrody stada koni, zataczających wielkie kręgi w tumanach kurzu...
Nie jeden dziwi się, słysząc, że w Mongolii są wulkany... Lubię wulkany...Wchodząc z mozołem po sypiącym się pumeksie, zobaczyłem scenę, która głęboko zapadła mi w pamięć. Maleńka, sapiąca postać z warkoczykami mokrymi od potu, niosąca worek z kumysem… Do dziś czuje coś dziwnego, przypominając sobie tą dzielną dziewczynkę, która nie dała sobie pomóc. „Jakiś natrętny dziwnie wyglądający człowiek chce mi zabrać kumys"- pewnie pomyślała... Niesamowite jest otoczenie wulkaniczne... mało śladów życia, cisza... a kiedyś tak wiele tu się działo. Warto się wsłuchać w te tajemnicze miejsca.
Po drodze dzieją się ciekawe rzeczy... Zatrzymuje nas jakiś człowiek z UAZ-a jadącego z przeciwka. Skinięcia głowy, uśmiechy i...w naszym dzielnym autku jedzie dodatkowych pięć osób. Jedziemy razem kilkaset kilometrów. Częstujemy się nawzajem smakołykami- bardzo lubię mongolskie (nie mięsne!!!) delikatesy. Zaskarbiłem tym sobie względy w niejednym gerze ( mongolskim domku-namiocie). Mój uśmiech wywoływał reakcję łańcuchową i dostawałem więcej. Czas na sute-caj (herbatkę z wkładką solno-maślaną).  Przy gerze stoją przedpotopowo wyglądające jaki, a obok w skupieniu montowany jest zestaw satelitarny. Uwielbiam wprost pojawiać się w przypadkowych gerach - to jak drzwi do innego świata. Nie wiadomo, czym zaskoczą nas gospodarze. Może poczęstują tabaką, może mongolską wódką (ajrak)... ciekawe, jak tym razem będzie urządzone wnętrze? Wielką przyjemność sprawia mi też dawanie Im różnych rzeczy, z których oni z kolei się cieszą. Nasz UAZ znowu podskakuje na niewyobrażalnych dla przeciętnego kierowcy traktach, a z głośników dochodzi zawodzenie ałtajskich śpiewaków.
Znowu przypadek- trafiamy na mały Naadam, czyli mongolskie święto, którego główne obchody przebiegają w lipcu w stolicy kraju. Nieśmiało obserwowałem proces rozkładania gera- zostałem natychmiast poproszony i ku uciesze ludzi, w niezgrabny sposób łączyłem kolejne elementy tej genialnej konstrukcji. Bałem się bardzo jednej rzeczy...zabijania zwierząt, co jest nieodłącznym elementem mongolskiej egzystencji. Jest jednak coś... można zabić i ...zabić...Tu nie respektuje się uśmiercania malutkich zwierząt - muszą one najpierw nacieszyć się życiem na słońcu, wietrze, soczystej trawie. Szybkie nacięcie, ściśnięcie tętnicy i koniec. Czy w naszym kraju postępuje się podobnie...? Dużo przemyśleń... Nocny spacer ze strachem na grzbiecie...trzeba uważać...Tutejsze warczące psy, podążające za tobą w mroku to nic przyjemnego. W nocy myszy wgryzały się w torbę z jedzeniem - fajnie było je obserwować. Poranek i „karawana rusza dalej". Na horyzoncie wyłania się coś, co ożywia umysł i ciało (to nie Red Bull). Długi na wiele kilometrów jasny kształt... Jedziemy wiele godzin, nie spotykając przez cały dzień ani jednego gera... Zaczyna się pustynny, niezwykły pejzaż. Po drodze rozkładające się zwierzęta. Koloryt tego miejsca urzeka swą dzikością. Nie sposób nie urządzić sobie pikniku-właśnie tu, przy nadciągającej burzy... Nieuchronnie zbliżamy się do cywilizacji... Niezbyt lubię te momenty ale tworzą one ścisłą całość wraz z otaczającą przyrodą. Miasto Khovd... wiem, że to duży ośrodek, wiem też, że brak tu prądu i wody... ciekawy mix. Hotel zaskakuje - z jednej strony luksus a z drugiej brak wody i prądu... Kierownik zapewnia, iż będzie prysznic i faktycznie - dwie panie przytaszczyły kocioł z nagrzaną wodą i urządzenie zwane prysznicem... Potrzeba matką wynalazków, więc... końcówka węża zanurzona w kotle ciągnie z niego wodę- pod warunkiem, że rytmicznie naciskasz stopami na dwa pedały, dzięki czemu woda jest zasysana i tłoczona do węża zakończonego „słuchawką” prysznica. Czyli: pracują dwie nogi, jedna ręka trzyma prysznic, a druga szoruje nieświeże po tygodniu nie mycia się ciało. To działa!!! Śmieję się pisząc to. W salonie pojawił się gryzący dym. Jak się okazało, że pod naszym balkonem dziewczyny wykazywały się przedsiębiorczością i ważyły w kotle coś, z czego powstaje „napęd do pieca"- ciemne krążki o zapewne niezłej mocy energetycznej.
Miasto jest pięknie położone, ale na każdym kroku pojawiają się interesujące rzeczy - posępne bloki z wystającymi z balkonów rurami odprowadzającymi dym z pieców, krwawe jatki i warkoczące generatory prądu. Wskutek niepłacenia rachunków, Rosja odcięła energię - to tak w skrócie.
Budzimy sensację na dyskotece, gdzie poznajemy dwójkę przesympatycznych Hiszpanów. Dalej nasze losy łączą się, urozmaicając podróż. Szczególnie Sandra, z wrodzonym sobie gorącym temperamentem reagowała na zaskakujące elementy mongolskiego krajobrazu. Przemieszczamy się wciąż na zachód, wkraczając w krainę Kazachów, zamieszkujących tą cześć kraju. Z wielką ciekawością spoglądamy w najbliższą przyszłość, zastanawiając się, jacy będą Ci Kazachowie? Pierwszy napotkany przypominał swą mocą Juranda ze Spychowa... Nie miał ręki, jednak biło od niego coś, co można ująć „rób, co ci każę i nawet nie myśl o sprzeciwianiu się"... Kolejny (dostojny, zasuszony starzec o szczerej i doświadczonej przez życie twarzy) z wielką przyjemnością spałaszował barszczyk Amino, który mu zaproponowałem.
Wraz z Hiszpanami dojechaliśmy do ostatniego dużego miasta na zachodzie - Olgi... Tu sytuacja energetyczno - hydrologiczna podobna jak w Khovd... Nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie, jakie dziwne rzeczy mogą się zdarzyć, gdy brak prądu... Idziesz w nocy, drogę rozświetlają tylko gwiazdy i nagle... wpadasz do studni kanalizacyjnej, bo porozkradano żeliwne zamknięcia. Albo... idziesz do muzeum i wraz z biletem otrzymujesz latarkę (brak prądu zaskakuje w niezwykłych, choć tak naprawdę w zwykłych sytuacjach).
No dosyć tych śmiechów- rozpoczynamy ostatni etap trasy, wiodącej do majestatycznych ponad czterotysięcznych szczytów -Altay Tavan Bogd. Czy uda się po drodze zobaczyć Kazachów z drapieżnymi ptakami? Okazało się, że nic prostszego... poruszamy się w „wielkim nic” i nagle kierowca robi skręt w równie „wielkie nic", gdzie stoi ger, którego właściciel posiada właśnie takiego ptaka (THM). Czy to nie jest niesamowite? Nie dało się nacieszyć tym widokiem! Zbyt bliskie podejście do orła wywoływało jego ostrzegawcze syczenie.... Właściciel pieścił go z większym namaszczeniem, niż swe dzieci! Kurtuazyjne gesty, herbatka, smażone na tłuszczu faworki i przed siebie jechać czas... Mijamy niesamowity cmentarz i całkowicie wyludnioną miejscowość...apokaliptyczny widok. Koniec jazdy....dalej tylko na wielbłądach, lub koniach. Jesteśmy u celu. Dwa namioty- jeden dla turystów, w drugim zamieszkują tutejsi zarządcy. Znowu niepowtarzalny klimat. Rześkie powietrze i coraz zimniej... jesteśmy blisko lodowca. Wokół majestatyczne góry, ociężałe jaki i szum wody. Wieczór spędzamy oglądając kazachski koncert w telewizji. Udało mi się też namówić dziewczyny do zagrania i zaśpiewania- to coś zupełnie odmiennego dla naszych uszu. Nazajutrz wsiadamy na wielbłądy i po niemałych problemach z narowistością jednego z nich, stąpamy po skalisto - bagnistym terenie. Stopniowo pogoda zaczyna płatać figle. W oczy sypie drobny śnieg, a potężne góry znikają zasnute mgłą... Po dotarciu na miejsce, łaskawa aura zostawia naszym oczom kawałek tego czarownego miejsca. Powrót daje się we znaki pewnym częściom ciała... W czasie trasy powrotnej do Olgi mamy szczęście...trafiamy na kolejnego Kazacha z Orłem. Jego ojciec (kto wie, czy nie stuletni starzec) z bezgranicznym zafascynowaniem dotykał mojego plecaka, kurtki, plastików... ciekawe, co sobie myślał? W zamian za okulary przeciwsłoneczne dostałem wzorzystą kazachską ozdobę nad łóżko. Niezbyt ucieszyła się z tej wymiany żona gospodarza, ale ten nie pozwolił mi się nad tym zastanawiać... Po drodze przerwa na herbatkę, ciasteczka, mleko jaka. Fascynujące jest wnętrze gera- tu na ziemi leżał dziwny obiekt. Okazało się, że jest to chyba...żołądek jaka z masłem w środku. Nie wiedząc, jak wyrazić mój zachwyt podawanymi specjałami, mówiłem „ajajaaj", co wywoływało salwy śmiechu. Zdjęcie dumnego gospodarza prezentującego swą strzelbę i ruszamy... Znowu w Olgi...czekając na samolot udajemy się wraz z naszymi Hiszpanami na disco imprezę. Wzbudzamy wielką sensację, rozkręcając całą salę przy przygniatających dźwiękach grupy Rammstein... Były momenty, w których sala stała i przyglądała się naszym wyczynom, jednak najciekawsze jest to, że przydzielono nam ochronę wojskową! Do Ulaanbaatar wracamy samolotem wewnętrznych linii MIAT. Zmartwiłem się, że nie mam miejsca przy oknie, ale mimo zajętych już miejsc zostałem usadzony przy oknie! Widoki z niskiej wysokości uzupełniają nasze skromne wyobrażenia o Mongolii. Ps. Do domu przywiozłem mnóstwo mongolskich specjałów, aby poczęstować nimi znajomych, którzy pojawią się na zwyczajowym pokazie slajdów. Po niezbyt długim czasie moja mama zapytała o podejrzany zapach dobywający się z szafki. Jak się okazało, wszystko uległo bardzo szybkiemu zepsuciu. W miejscu oddalonym o kilkanaście godzin lotu samolotami produkty te mogłyby leżeć jeszcze długo w zaciszu geru. Zmiana otoczenia może mieć piorunujący wpływ i to nie tylko na jedzenie.
Filmy uzupełniające relację
Mongolian life

Mongolia hunters

..............................................................................................................................................................
Maroko 2006
Spowita śniegiem Polska zostaje za nami. Zapominamy też o niepokojach w świecie muzułmańskim, wywołanych publikacją karykatur Mahometa. Z góry widać mnóstwo światełek, błyszczących na tle bezkresnych ciemności zalewających afrykańską ziemię. Wielokrotnie przerywany sen na niewygodnych fotelach lotniska w Casablance i wreszcie pierwsze kroki po nieznanym gruncie. Klinicznie czysta stacja kolejowa, komfortowy pociąg, mnóstwo zieleni, kwiatów, kaktusów i slumsów za oknem. Casablanca Casa Port- czas znaleźć miejsce noclegu. Krążymy po nowoczesnym otoczeniu i oswajamy się powoli z nowością w wydaniu marokańskim. Na ulicach mnóstwo dobrych samochodów, przyjaźni ludzie, kwiaty w ogrodach i... ten zapach, który często był naszym towarzyszem: Dojście do Wielkiego Meczetu Hassana drugiego zajmuje mnóstwo czasu, daje jednak możliwość wkomponowania się w nowe otoczenie. Meczet wart kilkaset milionów dolarów robi potężne wrażenie, które potęguje się w zestawieniu ze znajdującą się obok Medyną- starą częścią miasta. Transowy wręcz głos wzywający na modlitwę, dobywający się z głośników, wywołuje dreszcze. Niewielu turystów, muzułmanie snujący się po wypolerowanej, gigantycznej posadzce  i fale Atlantyku, obijające się o brzeg... Inny świat. Stojąc przed Medyną w głowach rodzi się pytanie: wejść, czy nie wejść do tego obcego świata? Wchodzimy w stragany z żywnością i tysiącem innych rzeczy. Pojawia się lęk przed nieznanym. Pod nogami walają się resztki rozkładających się ryb, warzyw i nie wiadomo czego jeszcze. Zgiełk, ruch, momentami dotkliwy odór wpływają na przyśpieszenie kroków i pracy serc. Wraz z czasem czujemy się coraz bezpieczniej i wielką stratą byłoby ominięcie tych ruchliwych zaułków, gdzie życie toczy się według swych specyficznych prawidłowości....

Al. Jadida. 12-13.02.2006 Przed wizytą w nowym miejscu, jego wyobrażenie kształtuje się poprzez lekturę i wyobraźnię. Rzeczywistość pokazuje, jak daleko ten obraz jest różny od rzeczywistego. Oczywiście zostaliśmy oszukani przez taksówkarza, gdyż zamiast 10 dirham za taxi zapłaciliśmy po 10 dirham- razem 30: Tuż przed hotelem, gdzie mieliśmy spać, wyrósł spod ziemi starszy pan, który natychmiast przekonał nas do spania w innym hotelu (Boureaux). Faktycznie było to dobre miejsce, a my nieświadomi niczego pozyskaliśmy na 2 dni przewodnika... Hamid władający kilkoma językami okazał się świetnym kompanem, dzięki któremu bez zahamowań, czy przyspieszonego kroku wchodziliśmy w różne, najciemniejsze zaułki. Dużo rozmawiamy, podążając transowym tempem. Jedno jest pewne- nie poczulibyśmy w tak pełny sposób marokańskich klimatów, gdybyśmy chodzili sami. Pijemy wspólnie miętowe herbatki, kawkę, jemy pyszne ciastka. Wspólnie odwiedzamy położoną nad Oceanem miejscowość Azzemour. Żadnych turystów, przyjazna atmosfera. Przedzieramy się spokojnie gwarną główna ulicą, pnącą się w górę. Dzięki Hamidowi kupujemy wszystko taniej- ja "kupiłem" sobie tatuaż przedstawiający skorpiona i oko- to na wypadek potrzeby ochrony przed czyimś złym spojrzeniem. Wielką przyjemność sprawia snucie się wąskimi uliczkami, ozdobionymi kolorowymi fasadami domków. W drodze powrotnej do Al. Jadida trafiamy na początek demonstracji przeciwko kpieniu z Mahometa poprzez nieszczęsne karykatury. Z zaciekawieniem podążamy brzegiem Oceanu i oglądamy domostwa osadzone na stromej i sypiącej się ścianie. Tworzą one mur słynnego portugalskiego miasta. No cóż... to raczej skromna pozostałość po świetności. Jest bardzo brudno, ale ciekawie wygląda wnętrze miasteczka, widziane z murów, którymi podążamy. Dziwna była krótka historia zwiedzania z przewodnikiem tego miasta... Mimo, że go nie prosiliśmy o to, już byliśmy w jego objęciach... Zaprowadził on nas do bramy, za którą znajdował się niegdyś rezerwuar wody. W praktyce oznaczało to pomieszczenie ze sklepieniami, do którego górą wpadała wiązka światła, oświetlająca wielką kałużę wody. W kałuży odbijało się owo sklepienie, tworząc ciekawe złudzenie przestrzenności. Tuż nad Oceanem kręcone były sekwencje filmu "Malena" z Monicą Bellucci. Hamid grał tam (co z dumą wiele razy podkreślał), jako statysta. Niestety po przyjeździe nie udało się nam go wyłowić na owym filmie, mimo ogromnej koncentracji (pewnie skoncentrowaliśmy się… ale na urodzie Moniki Bellucci) Bardzo ciekawe były wizyty w domach braci Hamida. Wnętrza owych domów były bardzo surowe. Za to podejście do nas bardzo łagodne i przyjacielskie. Wspólnie zjedliśmy tradycyjny kus-kus z warzywami, z tradycyjną herbatką, kawką i... coca- colą: U drugiego z braci obejrzeliśmy wspaniały film z ceremonii inicjacyjnej syna, który w uroczysty sposób był przewożony na koniu po całym mieście. Bardzo ekspresyjna muzyka i uroczyście ubrany, śpiewający i tańczący tłum sprawiły, że do dziś wciąż w uszach słyszę dźwięki hałaśliwych, lecz radośnie brzmiących instrumentów i czuję tą magiczną atmosferę. Każdy z nas otrzymał drobny upominek, bez pozostawienia śladu odczucia, iż należy się jakoś odwdzięczyć. Na koniec pobytu w Al.- Jadida, zjedliśmy tradycyjne ciasteczka w ulubionej ciastkarni, pożegnaliśmy się z braćmi i skierowaliśmy się w kierunku poleconej nam miejscowości Al- Sawira.

14.04.206 Al- Sawira. To miasteczko ma coś w sobie. Zwane jest "wietrznym miastem" z uwagi na mocne wiatry wzbudzające gigantyczne fale na Atlantyku. Ptaki kłębiące się w porcie na tle zachodzącego słońca odbijającego się od grubych murów fortu  oraz potężne, kilkunastometrowe fale rozbijające się z hukiem o skały nadbrzeża to obrazy, które na długo pozostaną w pamięci. Miło jest poobserwować pracę tamtejszych ludzi, którzy wytwarzają wspaniałe mniej lub bardziej użyteczne przedmioty. Kanadyjczycy, z którymi rozmawiałem opowiedzieli, że mieli dziwną historię w tej miejscowości. Też lubią popatrzeć, jak ludzie pracują. Zatrzymali się więc przy człowieku wykonującym pudełko z drewna, a że koniec pracy był jeszcze odległy, zapytali go, kiedy skończy. Przyszli po paru godzinach, by zobaczyć gotowy wyrób. Zadowoleni odeszli, lecz zostali zatrzymani przez tego człowieka, który zażądał kupienia tego przedmiotu. Oczy tego miłego człowieka zmieniły się nagle i wręcz zaczęły płonąć... Doświadczyliśmy tego nie raz...

15.04.2006 Marrakesh Sama nazwa tego miejsca wywołuje dreszcz. Znane powiedzenie "podroże kształcą" jest znakomite do przywołania w tym miejscu. Nie należy się sugerować potocznymi opiniami, ale przeżyć samemu daną rzecz. Doświadczenie Marrakeshu było przedziwne i wcale nie pozytywne. Ogromny zgiełk i przytłaczająca liczba turystów sprawiły, że jak najszybciej chciało się zaszyć w zimnym hotelowym pokoju. Plac Straceńców - Djemaa El Fna rozczarował... Tanie sztuczki demonstrowane przez poszukiwaczy grosza wcale nie były zachwycające, a złego wrażenia dopełniał fakt, że natychmiast było się atakowanym o pieniądze za spojrzenie na "artystyczne występy". Pieniądze były pobierane tylko od turystów... Może dalej nie będę opisywać moich wrażeń, lecz pozwolę tym, którzy kiedyś tam się znajdą, samemu doświadczyć tego miejsca. Poszukiwaliśmy zapewne czegoś innego, więc stąd to rozczarowanie. Przyrzekliśmy sobie, że nie damy się już oszukać. Z tym postanowieniem ruszyliśmy na stację autobusów. Odjazd za dwie godziny... Widzący nasze strapione miny człowiek, z wielkim zapałem w oczach powiedział, żebyśmy szybko za nim pobiegli, bo jest szansa, że jest jeszcze interesujący nas autobus. Ucieszeni popędziliśmy, kupiliśmy bilety, zapłaciliśmy mu i podziękowaliśmy za dobre serce. Z ciekawości zapytałem kierowcę, za ile ruszamy- odparł spokojnie: za dwie godziny.

16-17.04.2006 Agdz. Dojeżdżamy do Warzazat- ponoć coraz bardziej słynne centrum filmowe, lecz to nie dla nas. Zmierzamy więc dalej do Agdz. Odbywa się to za pomocą Grand Taxi, czyli starego mercedesa, który zapełnia się 7 osobami! Wspaniała jakość drogi i genialne widoki pozwalają zapomnieć o pękającej w szwach taksówce. Agdz to malutkie miasteczko, ale pobyt w nim dostarczył nam niezwykłych wrażeń. Chodzenie pośród gajów palmowych było sam w sobie niezwykłe z uwagi na niezwykłą scenerię. W oddali majaczyły piękne góry z wioską idealnie wpasowaną w ich specyficzny koloryt.

W zasadzie wszyscy mają tu telefony komórkowe, więc nie dziwi widok Tuarega wydobywającego spod sukmany nowoczesną Nokię: Towarzyszące nam dzieci z nadzieją domagają się długopisów. Nie są w stanie już za nami iść, gdyż podążamy na wielką górę. Na szczycie spokój, mocne słońce i jeden z bardziej niezapomnianych momentów. Raz z Agdz, a raz z sąsiedniej miejscowości dochodził niesamowity dźwięk wzywający na modły do meczetów. Dźwięk był niesiony z oddali przez ciepły wiatr i powodował nasze znieruchomienie. Widok z góry to wysuszone słońcem wioski i wielki pas oaz palmowych. Wspaniałe chwile. Powrót z góry: pustka, cisza, cień palm, zbieranie kolorowych kamieni, nieograniczona niczym wolność: Wieczorem zakupy świeżego pieczywa, żywe dyskusje w miejscowym barze z przyjaznymi ludźmi i czas na skierowanie myśli ku następnym miejscom.

18-19.04.2006 Zagora. Po drodze cudowne widoki palmowych gajów, wiosek, kazb, zaśnieżone szczyty Atlasu, urwiste przepaście, zepsute koło autobusu i jesteśmy w Zagorze. Po drodze okrutnie męczył nas naciągacz, który oferował wycieczkę na wielbłądach i inne super atrakcje. Był uciążliwy, niczym mucha, dlatego na miejscu zrezygnowaliśmy z jego usług. Nie chcieliśmy już ocierać się o to natręctwo i obłęd w oczach. Wybraliśmy bardzo spokojnego człowieka, który starusieńkim Renault zawiózł nas do swego hotelu. Było to bardzo przyjazne miejsce ze wszystkim, czego do szczęścia potrzeba. Camping prowadzi dwóch miłych i nienarzucających się Tuaregów. Dużo z nimi rozmawialiśmy. Jeden z nich spędził 5 lat w Australii, jako poskramiacz wielbłądów, co daje się odczuć w jego sposobie bycia (w pozytywnym kontekscie). Z żartem podchodził do muzułmańskiej tradycji. Uśmiechając się mówił, że muzułmański obrządek jest kultywowany po to, aby starsi ludzie mieli zapewnioną gimnastykę (oddając pokłony Allachowi)... W międzyczasie pojechaliśmy do robiącej wrażenie żydowskiej kazby. Zarządca oprowadził nas po muzealnym terenie. Jak zwykle tkwiliśmy w postanowieniu nie dania się naciągnąć. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy w sklepie... Dla mnie był to horror, gdyż czułem, że wokół mnie zacieśnia się niewidzialna sieć, która powoduje szybsze bicie serca, pot na czole i coraz większą duszność...Nacisk na kupno czegoś zwiększał się ustawicznie. Zacząłem popełniać szereg błędów... Postanowiłem zagrać po europejsku i kupić cokolwiek, aby się ode mnie odczepiono. Im wybierałem mniejszą rzecz, tym cena była brutalniejsza, a ja straciłem ochotę na targowanie się. Wiem, że trzeba uszanować tą tradycję, ale z drugiej strony patrząc powinno się też uszanować gościa. Pisząc to czuję tamto ciśnienie... Temu miłemu człowiekowi zaczęły płonąć oczy i zaczęło być nieprzyjemnie. Uratowały całą sytuację dziewczyny, które wzięły na siebie konsekwencje wynikłe z uwikłania się w tą sytuację. Rozmawiając z wieloma ludźmi czułem braterską wieź, gdyż doświadczyli oni wielu podobnych sytuacji. Nie dla wszystkich przyjezdnych jest to łatwe i przyjazne. Marokańczycy nie byli zainteresowani tym, że jesteśmy z tej biedniejszej części Europy. Powinniśmy po prostu kupować... Wieczorem specjalnie dla nas urządzono koncert- gościem specjalnym był...naciągacz z autobusu: W naszych planach było dotarcie do M'Hamid, które jest oddalone już tylko kilkadziesiąt kilometrów od Algierii. Widzieliśmy już oczami wyobraźni te gigantyczne wydmy... Oczy wyobraźni swoje, a oczy realne ujrzały swoje... Zapłaciliśmy po 20 euro za wycieczkę na wielbłądach i zostaliśmy wywiezieni na pustynny teren za Zagorą. Rozczarowanie delikatnie mówiąc wielkie... Miały być wydmy, a był piasek, ale nie ma tego złego... Otaczające widoki były bardzo ciekawe a na końcu wycieczki czekały dzieci zamieszkujące prymitywne szałasy. Atrakcji, jaką stanowiliśmy dla dzieci dopełniła lekcja origami,  wskutek której w zaciśniętych rączkach pojawiły się papierowe kwiatki, torebki, piekło-niebo. Po drodze za naszymi wielbłądami biegło dziecko, które krzyczało: długopis, im dalej biegło, tym jego krzyk był słabszy- dłuuuugopiis, później dłuuuuugoooopis, a później: dłuuuuu..... Trzeba jakoś sobie z tym umieć poradzić, choć nie łatwo odmawiać. Drugi dzień spędziliśmy, chodząc miedzy gajami palmowymi, pijąc herbatkę z miejscowymi ludźmi i delektując się otoczeniem.

18-19.04.2006 Merzuga. W środku zimnej nocy oczekujemy przy drodze na autobus jadący pustynną droga do Rissani. Przyjazd opóźnia się, co powoduje lekki niepokój. Wreszcie z atramentowych ciemności wyłoniła się łuna światła, która przyćmiła gęsto usiane gwiazdami niebo. Wewnątrz transowe dźwięki modłów, dobiegające z trzeszczącego radia, dotkliwe zimno oraz wyłaniające się nad wulkanicznym krajobrazem słońce, to nasi towarzysze w ciągu ponad pięciogodzinnej jazdy. W Rissani jesteśmy przechwyceni przez skądinąd sympatycznego naciągacza i już pędzimy Landrowerem z zakręconymi starszymi Słoweńcami w kierunku Merzugi. Przed nami wyłaniają się stopniowo majaczące jasne kształty, które okazują się saharyjskimi wydmami. Erg Szebbi zrobił imponujące wrażenie, które spotęgowało się, gdy wszedłem na najwyższą wydmę. Niespotykane dotąd doznania wynikające z chodzenia po sypkim jak sól piasku warte były podjętego wysiłku. Ze szczytu rozciągają się gigantyczne i piękniejące wraz z zachodzącym słońcem wydmy. Wraz z sobą zabrałem deskę snowboardową, aby zobaczyć, jak to jest poszusować na piachu. Obiecałem sobie pouczyć się w ferie jazdy na desce, ale nie przypuszczałem, że będę to robić na saharyjskim piachu. Ależ to życie zaskakuje. Poobijałem się nieźle, ale czym to jest wobec uzyskanych wrażeń! Zachodzące słońce stopniowo zaczęło wyostrzać kolor piachu, który zaczął pomarańczowieć. Na miejscu niekończąca się dyskusja w zabawowym tonie z naszym naciągaczem, który zaproponował wielbłądy i inne skarby pustyni za naszą jasnowłosą koleżankę. Wielka siła argumentów, intelektu i wysublimowanych żarcików na szczęście nie podziałały. Podziałał za to na mnie masaż, w trakcie którego oczy wyszły mi na wierzch... Później dla złagodzenia obłożono me zbolałe ciało skórkami z pomarańczy... Tym razem poznani Czesi opowiedzieli nam, że zamówili tam herbatę, na co tamtejszy sympatyczny pan zapytał: a co jeszcze? Oni odrzekli, że to tyle... Od tego momentu miły pan przestał być takim... chyba do tego należy się przyzwyczaić zgodnie z opisaną powyżej zasadą... Im częściej takie numery są nam dane, tym mniejsze w końcu robią wrażenie: Noc pod osłoną nieba...

20.04.2006 Midelt. Czas opuścić to nieziemskie otoczenie w którym chciałoby się jeszcze pobyć, aby go pełniej doświadczyć. Na ulicy w Rissani siedzi sobie jegomość, który ma worek. Z worka widać dwa świecące punkciki... To oczy małpki... Bardzo źle znoszę tego typu widoki. Ten Pan mimo wszystko dbał o swą podopieczną- dał ku jej uciesze jogurcik, a ode mnie zażądał pieniędzy. Suniemy miłym autobusem w pełni słońca, z natchniona muzyką w tle. Za oknem spalona słońcem ziemia, głębokie kaniony, małe, ruchliwe miejscowości. Rozmawiamy z dwójka sympatycznych Czechów- każdy w swoim języku, jednak się rozumiemy: Nie obcy im Pakistan, Kirgistan i inne ciekawe zakątki naszego pięknego świata. Naszym celem jest Midelt położony w połowie trasy między Rissani a Fezem. Czesi jadą do Azru, słynnego z lasów cedrowych zamieszkiwanych przez makaki. Midelt okazuje się typowo górską miejscowością. Jest bardzo zimno a niebo nie wróży niczego dobrego. Oczywiście mieliśmy tradycyjne problemy, aby tradycji stało się zadość: Nie można było spać w jednym pokoju, więc trzeba było zapłacić za dwa. Pan podający się za współwłaściciela poprosił nas abyśmy wpadli do jego biura po wizytówkę. Historia lubi się powtarzać- szczególnie w Maroku. Była to oczywiście zmyślna pułapka. Znaleźliśmy się w sklepie i zostaliśmy bardzo szybko ubrani w miejscowe stroje. Oczywiście wysypane zostały na stół świecidełka i zademonstrowane kamienie do zakupu. Nie obeszło się bez standardowych tekstów opiewających urodę dziewczyn, chęć by je posiąść, na co ja, jako David Beckham powinienem przystać.

21-22.04.2006 Fez. Nad ranem nasze ciała spowiło przenikliwe zimno, a oczom ukazał się śnieg... Co gorsza- autobus został odwołany z uwagi na zasypany fragment drogi do Mekness. Nasze plany musiały zostać zmodyfikowane. Po paru godzinach autobus ruszył, lecz w innym kierunku, czyli do Fez. Po drodze pługi śnieżne, policja i wielka awantura w autobusie. Atmosfera była tak napięta, że wystarczyła mała iskierka, by nastąpił wielki wybuch. Bileter był szarpany, znieważany i chyba musiał czuć się podle (choć kto go tam wie) Ludzie nie mogli wybaczyć zmiany trasy i na nic tłumaczenia. Ludzie Ci, gdy się już pobudzą, mało kto jest ich w stanie powstrzymać... Fez wita nas wspaniałą architekturą i niezwykłym położeniem. Nie wiem czemu, ale mam skojarzenie z Krakowem. Hotele zazwyczaj są położone w obrębie Medyny, więc i tym razem tak było. Zanim jednak tam trafiliśmy, musieliśmy zażyć czegoś ciekawego. Taksówkarz nas źle wywiózł, więc jak zwykle ten sam schemat: nasz odruch badawczy ściągnął szybko ciekawskie spojrzenia. Dystyngowany pan wypisał nam na kartce po arabsku i po angielsku wiadomość dla taksówkarza. Dodatkowo wysłał z nami do pomocy w znalezieniu taxi swego brata z Zespołem Downa. Z właściwym sobie poczuciem misji, niezważając na zaczepki swoich kolegów, zaprowadził nas na parking, żywiołowo przy tym gestykulując i mówiąc coś na pewno przyjaznego. Hotel położony w Medynie ma plusy i minusy. Mnóstwo turystów a w związku z tym olbrzymia natrętność wszelkiej maści naganiaczy, którzy nieco uprzykrzali nam pobyt. Trafiliśmy na deszczowe dni, co odebrało uroku pobytowi w tym niezwykłym mieście. Warto wyjść poza mury miasta i odwiedzić nieco zaniedbane grobowce Merynidów. Ze wzgórza roztacza się piękna panorama Fezu, nad którym akurat wisiały ciężkie chmury, dodające mu niezwykłej malowniczości. Z zadumy w czasie spaceru między białymi grobowcami wyrywa... rozkładający się osiołek. Medyna w Fezie ma coś w sobie niezwykłego. Tysiące uliczek, a w każdym możliwym zaułku wre praca. Każdy coś robi i to w sposób, który od wieków nie zmienił się! Wąskimi, stromymi uliczkami przechodzą osiołki i muły z przedziwnymi ładunkami typu wielkie butle z gazem. Widzimy zdezorientowanych turystów, gdyż uliczki nie są podpisane. Pomógł kompas, ale i tak ciekawym doświadczeniem jest pójście przed siebie: Stopniowo zaczynamy orientować się w tym emocjonującym labiryncie. Widzę uciekającą małpkę. Obok jakiś człowiek wykrzykuje z wielką pasją słowa "Verbamia"- co to znaczy- nie wiem, ale stałem i po prostu obserwowałem, podczas gdy dziewczyny pogrążyły się w świecie torebek, bucików i innych pięknych wyrobów. Verbamia, verbamia! Brzmi to tak samo mocno, jak wtedy. Ktoś chce na siłę nas oprowadzać i w końcu denerwuje się i mówi: "Co! Myślicie, że my tu zjadamy turystów"? Dziwny zapach zwiastuje, że oto zbliżamy się do suku farbiarzy. Wchodzimy na dach i nasze oczy mają ucztę... nos mniejszą...
W kamiennych kadziach są umieszczone farby, w których barwi się skóry i materiały. Wokół suszą się skóry i ludzie niczym mrówki uwijają się z pracą. Oni już nie czują tego, co dociera do naszych nosów... Uciekamy.

23.04.2006 Al. Mohamedia. Pociąg w kierunku Casablanki, lecz wysiadamy przed nią. Pragniemy słońca, którego miejsce zajęło ostatnio zimno i deszcz. Mohamedia to zwykła miejscowość, nastawiona na bogatych turystów. Żmudne poszukiwania hotelu przynoszą słabe rezultaty. Jest tylko jeden, więc zostajemy w nim. Ocean i zachodzące nad nim słońce należały do magicznych chwil, które warto sobie przypominać, gdy pod oknem samolotu, podchodzącym do lądowania we Frankfurcie, wiatr pcha z szaloną siłą śnieg, a wokół wszechobecna biel.... Jak tu znów nie zadać pytania: sen to był, czy jawa?
..............................................................................................................................................................

Islandia 2006 Szlakiem gorących źródeł.

Wyjazd ten był spełnieniem moich marzeń, które rozbłysły, gdy żegnałem się z Islandią w 2003 roku. Dotrzymałem danej sobie obietnicy i wróciłem tu, by samotnie przejść szlak, który zacząłem od wulkanu Ljotipollur w strefie Landmannalaugar, aż do wodospadu Skogafoss, tuż przy wybrzeżu Atlantyku. Nie jestem w stanie wyrazić emocji, które towarzyszyły mi przy pokonywaniu szalenie zróżnicowanych i bogatych krajobrazowo terytoriów. Dane mi było przebywać w miejscach skrajnie różnych- jednego dnia doświadczałem wrażeń wprost z raju, innego zaś otoczenie i związane z nim doznania przypominały piekielną atmosferę... W ciągu 12 dni doświadczyłem czterech pór roku w totalnie odmiennych sceneriach. Bywało, że wspaniałe dzieła natury pozostać musiały pod osłoną deszczu, śniegu, mgły... Starałem się jak najlepiej zżyć z otoczeniem, w którym przebywałem. Nie śpieszyłem się więc. Wykorzystywałem każdą okazję aby znaleźć się z dala od ludzi, a jak najbliżej islandzkich cudów natury. Majestat i bezkompromisowość tej niezwykłej krainy czuje się wtedy najmocniej. Będąc tu sięgam myślą w kierunku kolejnych terytoriów, które czekają na następnych śmiałków... Może i ja będę znów jednym z nich?
Ponownie w krainie marzeń
08.07. Dzień 1. Znowu dzięki paru dobrym ludziom jestem tutaj. Moja niezastąpiona siostra, rodzice, koleżanki z pracy i z poza niej... Wszyscy dodawali mi wiary w sens tego przedsięwzięcia. Lot z Krakowa do Berlina i stąd do Keflaviku był nierealnie szybki. W środku deszczowej, zimnej i wietrznej nocy znalazłem się pod zamkniętym dworcem autobusowym BSI. Cud sprawił, że wszedłem do środka i nie patrząc na zdziwienie obsługi, ciężko opadłem na krzesła. Wielokrotnie przerywany sen był moim wiernym towarzyszem w trakcie islandzkiej eskapady. Nad ranem miła niespodzianka! Pojawił się mój zaprzyjaźniony podczas pierwszej wizyty Islandczyk Asgeir. Jak miło! Przyniósł mi gaz, słoik Nescafe i dwie potężne czekolady energetyczne. To naprawdę wzruszające! Pisząc to uśmiecham się. Dobrzy ludzie wokół nas są podstawą egzystencji.
Goszcząc na Islandii pierwszym razem, przysiągłem sobie, że tu wrócę. Ten nierealny kawałek naszej planety wciąga. Mnie wciągnął do Landmannalaugar, oddalonego od Reykjaviku o cztery godziny jazdy autobusem. Im dalej od cywilizacji, tym dziksze terytoria zaczęły się ukazywać moim oczom. Wysiadłem 5 km przed celem. Dopiero teraz tak naprawdę poczułem, że jestem na mojej ukochanej Islandii. 360 stopni wokół wulkaniczne góry. Cel - krater wulkanu Ljotipollur. Spacerek poprzez pola lawy i oczom ukazuje się zadziwiający wulkan o mieniącym się odcieniami czerwieni wnętrzu z pięknym jeziorem wewnątrz. Pokusa numer jeden - obejść krater wokół- to tylko kilkanaście kilometrów... Bardzo silny wiatr... idę w kierunku Landmannalaugar, ku widocznym kolorowym, ośnieżonym szczytom. Mimo słabej pogody widok bajeczny- co widzę? Rozlewisko rzeki Tungnaa, za nią na południu żółto- pomarańczowe szczyty pokryte śniegiem, majestatyczną górę Noidurnamur, u stóp której rozciąga się przepiękne pole, pokrytej kobiercem mchu lawy. No i jak się tu nie zachwycić. Spacer po miękkim, zapadającym się kobiercu mchu ułatwia podjęcie decyzji-śpię tutaj! Rozbijając namiot, prawie wpadłem w bezdenną otchłań...Mech sprytnie ukrywa zdradliwe przestrzenie w lawowym tworze. Mimo to namiot spokojnie ustał całą noc. Z małymi przerwami leje deszcz. Słaba widoczność. Pozostaje czekać, bo gdybym przeszedł ten rejon pod tajemniczą osłoną mgły i deszczu, pozostawiłbym za sobą (na zawsze lub do następnego wyjazd) wspaniałe obrazy. Temperatura 7 stopni- niezła do chodzenia. W namiocie też przyjemnie. Pozostaje czekać na przebłysk nadziei- słońca.
09.07. Dzień 2. Noc i dzień zlały się w jedność. Było jasno, deszczowo, chłodno- tak jest teraz. Ale miło zjeść coś z domu! Rodzice i siostra bardzo się starali, aby niczego mi nie zabrakło. Bułka domowego wypieku i ogórek nabierają tu poważnego znaczenia. Przed wylotem rozmawiałem z moim przyjacielem Rene z Berlina. To niezwykłe, ale poznaliśmy się dwa lata temu na Islandii właśnie i znajomość trwa! Pisałem o tym na swojej stronie. Miejsce to rozpala nasze zmysły- zarówno on, jak i ja jesteśmy tu znowu! Szkoda, że nie możemy wspólnie wejść w islandzką otchłań. Pogoda skłania do rozmyślań i jedzenia wspaniałości typu sezam zatopiony w cukrze buraczanym- wyrób mojej mamy- pycha!!! Ciekawe, czy dziś ruszę z miejsca? Jednak ruszyłem i to wprost na górę, u podnóża której utuliła mnie gościnna lawa. Widok z Noidurnamur był tak niesamowity, że natychmiast podjąłem decyzję: „pakuj manatki i dalej w drogę"! To była dobra decyzja. Spacerując podziwiałem polot, jakim wykazała się tu natura. Tak pięknie położonego kampingu, jak ten w Landmannalaugar jeszcze nie widziałem. Od razu usłyszałem język polski. Okazało się, że to cykliści z Warszawy- Magda i Piotrek. Okazało się, że to gaduły- jak ja, więc spędziliśmy razem kilka kolejnych godzin, pławiąc się w gorącym źródle i chodząc po kosmicznej wręcz okolicy. Było bardzo miło, ale nadszedł czas ich odjazdu w kierunku Eldgja. Ja zostaję- co dalej? Póki co- nie wiem, ale coś wymyślę.
10.07. Dzień 3. Po przerywanym co godzinę śnie zerwałem się na równe nogi i ruszyłem przed siebie. Im dalej w las...tzn. w lawę, tym coraz bardziej niezwykłe cuda natury zaczęły się wyłaniać: porośnięte gęstym kobiercem mchu pole lawy, parująca i sycząca kolorowa strefa geotermalana  i przepiękna, kolorowa góra Brenninsteinsalda, czyli Grań Płonących Kamieni  na którą natychmiast wszedłem. Widok ze szczytu zapierający dech w piersiach i blokujący myślenie... wokół czerwień, pomarańcz, brąz, żółć, zieleń gór pokrytych śniegiem, a w oddali słynny wulkan Hekla- jak zwykle we mgle. Spowity mgłą był również Blahnukur, który szczególnie polecał mi Rene. Schodząc w dół myślałem: „wejść na ten Blahnukur, czy nie"? Nie wiedząc kiedy, zacząłem się na niego wdrapywać. Silny wiatr powodował tylko mój uśmiech, bo oto stanąłem na szczycie. Panorama okolicy jest zniewalająca. Kolorowe, ryolityczne szczyty, jasny piach w rozlewisku rzeki Jokulgilskvisl (ach ten język!), wulkany, no i mały, wyjący huraganik... Po drodze spotykam kilku zapalonych obieżyświatów- ależ dobrze mi się z nimi rozmawia! Powrót do namiociku przez zieloną górę Greanagil, przepyszny obiadek (zupka pomidorowa amino z granulatem sojowym i sosem do spagetti), zapity nieodłączną kawką i pół dnia mam za sobą. Wycieczka trwała 5 godzin. Kolejny skok do gorącego źródła...unoszenie się na wodzie, kontemplowanie otoczenia i rozmyślanie...- przyjemność nieopisana- w przeciwieństwie do momentu opuszczenia tego przybytku rozkoszy. Jak zwykle nagła decyzja i ruszam dalej. Po drodze wszelkiej maści geotermalne atrakcje- dymiące fumarole, kolorowe wykwity na ziemi, góry we wszelkich kolorach... Nie zabrakło czarnej lawy, pięknie kontrastującej z bielą śniegu. Pogoda zaczęła się ewidentnie psuć. Najpierw mgła gnana porywistym wiatrem, którego coraz silniejsze podmuchy przyniosły deszcz. Temperatura spada do 2 stopni, przestaję czuć nos. Nieciekawie. Po drodze na wielkim polu lodowym spotkałem dwójkę Francuzów. Pomimo załamania pogody zjedliśmy coś słodkiego i ruszyliśmy ostro do przodu. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazał się upragniony cel- schronisko Hrafntinnusker. Uffff! Niestety cena miejsca oszałamia, więc wybieram wariant drugi- „nieco” mniej komfortowy. Za jedyne 30 złotych można rozbić namiot- a że deszcz leje poziomo- co tam! Coś się przynajmniej dzieje. Dzisiejszy dzień obfitował w akcję- rano dwa szczyty i raj dla duszy- teraz przedzieranie się przez interior, by dojść...do piekiełka. Ciężki ekwipunek dał nieco w kość ale w akcji się tego nie czuje. Ciężkie krople deszczu walą w namiot- czas spać...ale jak się wysikać?
11.07. Dzień 4. Zacznę od tego, że się nie wysikałem- taka zawieja była na zewnątrz. Całą noc atakował mocny wiatr z deszczem, jednak spało się bardzo dobrze. Aura się nie zmieniła...Postanawiam czekać. Wpadam wówczas w stan dziwnego letargu i oddaję się objęciom snu. Co jakiś czas wyglądam na zewnątrz. Francuzi walczą z namiotem i ruszają mimo wszystko dalej. Pojawiają się starsze Angielki. Gdy zobaczyły, że jestem sam, powiedziały, że jestem „połamany"...ciekawe, co miały na myśli? Mógłbym iść dalej ale to nie ma sensu. Nie interesuje mnie jakiś wyczyn sportowy. Mam czas, więc po co przedzierać się przez mgłę i wiatr? Czasami mglisty kobierzec odsłoni co nieco, uświadamiając, że wokół jest niesamowicie! Czekam z nadzieją na lepsze jutro. O 19-ej nastąpił przebłysk słońca i oto ujrzałem na wschodzie tonące w świetlistej, złotej poświacie góry. Scenariusz, jak zwykle ten sam. Szybkie ubranie się i raz, dwa- na najwyższy szczyt. Ekspresyjny widok z jego czubka sprawił, że dzisiejszy dzień nie był stracony. Po chwili nadeszła gęsta mgła, pędzona porywistym wiatrem... Wszystko zniknęło. Temperatura- 2-3 stopnie. Mimo wszystko pokręciłem się po okolicy, sycąc się geotermalno- lodowymi atrakcjami. Pyszna zupka z parmezanem i soją, zapita herbatką malinową z miodem i hops do śpiworka. Godzina 22.00. Wiatr rozpoczyna swe szaleńcze wycie.
12.07. Dzień 5. Rano nic nie zwiastuje, że ucieknę z tego ponurego miejsca, jednak po paru godzinach, gdy wiatr nieco ucichł, natychmiast się spakowałem i pobiegłem zapłacić za dwie noce. Dozorczynię schroniska poczęstowałem uwielbianym tu Prince Polo, co ujęło ją do tego stopnia, że... nie musiałem nic płacić! Dostała więc jeszcze jednego wafla- dwa wafelki za dwie noce. Kolejnym punktem programu jest jezioro Alftavatn. Kolorowy, syczący ziejący siarkowodorem krajobraz, urozmaicony zalegającym śniegiem, towarzyszył mi większą część drogi. Nieoczekiwanie wyłoniło się coś jeszcze piękniejszego... Zieleń! Mnóstwo zieleni w położonej niżej dolinie. Na wschodzie biel lodowca, przede mną zielono-czarne góry a między nimi mój cel- Alftavatn! Dziwne, ale nie zrobiłem tego, co zwykle- nie uciekłem od cywilizacji. Gdy zobaczyłem schronisko- z radością ruszyłem ku niemu. Rozbijam namiocik i zapadam w objęcia Morfeusza. Dobranoc.
13.07. Dzień 6. Dolina, w której leży Alftavatn była cały dzień spowita...pewnie pierwsze skojarzenie: „mgłą"- nie! Spowita słońcem! Ruszyłem wzdłuż jeziora, ale granią poprzez szczyty wokół Alftavatn. Widoki z lotu ptaka przewspaniałe: idąc błyszczący lodowiec, kolorowe, wulkaniczne formacje na północy- skąd przyszedłem, no i błękit Alftavatn. Moim celem był Torfahlaup- kanion potężnej rzeki Markarfljot. To, co ujrzałem, po prostu oszołomiło mnie. Zza wspaniałej zieleni odsłoniło się potężne pęknięcie, a w nim mleczno-błękitna, hucząca rzeka Markarfljot. Sygnałem, że coś robi na mnie wielkie wrażenie jest to, że bez opamiętania cykam zdjęcia... Tak było i tu. Miejsce to wzbudziło we mnie tak wielką ciekawość, że musiałem się przywołać do porządku i ruszyć w końcu w drogę powrotną. Wróciłem bardzo spokojną, choć malowniczą trasą. Cały czas czarny piach, na nim żądne życia kwiatki  fantazyjne twory lawowe na brzegu Alftavatn  i ta przejrzystość wody... wycieczka zajęła ponad cztery godziny. Po powrocie szybka decyzja- pakujemy się i w drogę. Kolejne cztery godziny drogi- już z pełnym obciążeniem, wiodły poprzez rzeki oraz przez nieopisanie czarną, wulkaniczną pustynię Emstrur. Każde zejście ze szlaku powoduje zapadanie się w wulkanicznym miękkim podłożu. Był piękny, słoneczny dzień, więc uniknąłem ataku piachu. Po drodze pojawiła się kolejna atrakcja- piękna i potencjalnie niebezpieczna rzeka Innri Emstrua. Tak wściekłego nurtu dawno nie widziałem.... Przy wodospadzie, który tworzyła, pojawiła się tęcza- to kolejny przyjaciel na moim szlaku. Około ósmej godziny dzisiejszego spaceru zszedłem ze szlaku i rozbiłem swój domek na pustyni. Naprzeciwko lodowiec, a wokół czarny piach i góry. Żywej duszy wokół...Wspaniale odetchnąć od zgiełku schroniska. Lewa stopa wygląda tak sobie, ale idzie się dalej. Późny obiadek (parmezan, granulat sojowy z sosem, herbatka z miodem) i jakże miły skok do śpiworka. Wulkaniczną czerń spowiła mgła i głucha cisza.
14.07. Dzień 7. Dziś słońce obudziło mnie o 5 rano. Mgła odsłoniła centralny widok na lodowiec. Nie mogę jakoś tak bezczynnie leżeć. Lewa noga nieźle obtarta, ale lepiej o tym nie myśleć- to pomaga. Namiot stoi obok strumyka, który kończy się tu, a zaczyna... kilkadziesiąt metrów dalej. Na śniadanie suche pieczywo z pastą sojową, dżemiki truskawkowe i kawka- pycha! Jak zwykle szybka decyzja (dziwne, ale tu się nie waham, jak na Wagę przystało) i ruszyłem na pobliski wulkan Hattafell. Po drodze na szczyt spotkałem sympatyczne małżeństwo islandzkie, z którym jak zwykle gawędziło się do oporu. Widoki z góry genialne! To najlepszy punkt widokowy w okolicy, a z okazji przypiekającego słońca widać w pełni piękną Heklę, Myrdalsjokull i pustynię Emstrur. Po powrocie zastałem w namiocie piach. Wietrzny dzień, więc wulkaniczne wyziewy trafiły wprost do mojego domku. Stało się coś dziwnego...usnąłem nie wiem na jak długo. Po przebudzeniu okazało się, że mój zegarek stoi w miejscu. Porównałem czas z zapasowym...różnica 5 godzin! Tu czas płynie inaczej, więc nie mam pojęcia, kiedy mi te godziny uciekły... W zębach czuję zgrzytający piach, który podczas snu wdzierał się we wszystkie zakamarki. Wolę piach niż deszcz- może jeszcze kiedyś zmienię zdanie... Niestety stało się to, czego się obawiałem- zaczyna się odzywać prawe kolano- niedobrze. Mimo smarowania i opaski coraz większy ból. Nic to- trzeba iść dalej. Spacerek trwał 4 godziny i wiódł pomiędzy wulkanami przez czarne piachy. Wkrótce oprócz widocznej czapy lodowej Myrdalsjokull, dominującym tematem stał się gigantyczny i nieopisany w swym majestacie kanion rzeki Markarfljot. Szlak prowadzi kilkaset metrów od niego, szukałem więc każdej okazji, by iść jego krawędzią i spoglądać w przepastne czeluście. Potęga i rozmach... to chyba najtrafniejsze słowa do oddania siły tego ekspresyjnego i magnetycznego miejsca. Wspaniale, ale dzień ma się ku końcowi, a od lodowca dochodzi coraz większe zimno. Namiot rozbijam tym razem pośród zielonych pagórków w pobliżu kanionu. Nie ma tu równego miejsca, ale co tam...zieleń, woda, zacisznie- śpię na krzywiźnie. W nocy się stoczyłem, ale to chyba przez mój sen- skradziono mi auto....ach! nawet tu człowiek nie ma spokoju!
15.07. Dzień 8. Czuję trudy ekspansywnego podziwiania okolicy. Najgorzej z kolanem- na razie pozwala jeszcze chodzić, a to najważniejsze. Dziś słońce za chmurami, ale przyjemnie. Niestety bateria z kamery wysiadła...a tyle jeszcze przede mną... Pękający jęzor lodowca, z którego wypływa rzeka Fremmi Emstrua... cóż- pozostają przeźrocza i cyfrówka. Ta ostatnia w ogóle mnie nie cieszy. Mam w sobie zakodowane: „czas iść dalej", ale nie wiem, czy nie zostanę na drugą noc, by podleczyć nogi. Słońce jednak wyszło i świeciło do końca dnia. Dziś zobaczyłem jedną z najwspanialszych rzeczy na trasie. Musiałem włożyć trochę wysiłku, aby podejść blisko. W gigantycznym kanionie Markarfljot, po ścianie spływał elegancki wodospad, który był wspaniałym tłem dla latających mew i tęczy- hipnotyczny widok wart kontemplacji (co uczyniłem). Ruszyłem dalej. Trasa malownicza a krajobraz zrodził skojarzenia z ...Afryką. Spotkany Szkot (pozdrowił mnie po polsku) powiedział, że otoczenie wygląda, jak na algierskiej pustyni... Temperatura 20 stopni. Nie wiem kiedy moim oczom ukazał się majestatyczny lodowiec i brzozowy las- huraaaaaaa! Jestem w Porsmork- ulubionym miejscu Islandczyków. Po przekroczeniu rzeki Pronga (podobno może być groźna) wszedłem w inny świat- przepiękna, soczysta zieleń, kwiaty, ptactwo, owady... Szybka decyzja- hop w zarośla i namiot rozbity. Zafundowałem sobie zimną kąpiel w strumieniu płynącym przy namiocie. Wspaniale! Czas spać.
16.07. Dzień 9. Całą noc i na razie pół dnia leje deszcz, więc nigdzie nie wychodzę. Jest jednak trochę roboty w namiocie- przestudiowanie wszelkich danych terenu, sprawy kosmetyczne, czytanie, jedzenie, myślenie, no i cenna przerwa dla obolałych nóg. Czeka mnie jeszcze 30 kilometrów marszu i wizyta u przyjaciół w Rejkjaviku. Dzień leniwie zmierza ku końcowi. Cały czas pada... słychać szmer strumyka, złowieszczy szum rzeki Pronga, latające ptaki, tętent końskich kopyt i stóp. Islandczycy mają weekend, więc dobrze się bawią w swoim ukochanym miejscu. Wczoraj wieczorem zobaczyłem nielotnego ptaka. Szedłem za nim długo, co spowodowało, że pojawił się problem z ... trafieniem do mojego dobrze zamaskowanego namiotu. Co tu robić? Czytam rozmówki polsko- hiszpańskie, podjadam chałwę, patrzę w sufit i myślę, jak tu najlepiej wykorzystać czas? Jakoś to będzie. Robi się późno ale wrodzona ciekawość kazała mi wyjść z namiotu. Zobaczyłem jasne niebo! Oto cała Islandia... Ubrałem się szybko i popędziłem przed siebie. Na wzgórzu roztoczył się przede mną niezapomniany widok: na tle zielono- czarnych gór, dźwigających ciężkie cielsko lodowca, pojawiła się wspaniała tęcza (godzina 21.30) Dla tego widoku warto było wygramolić się z namiotu. Niezwykle ekspresyjne obrazy stworzyło rozlewisko Markarfljot oraz pędząca tuż nad nim wprost na mnie gigantyczna ściana kłębiącej się mgły, delikatnie podświetlanej ostatnimi promieniami słońca. Oj- nie łatwo będzie usnąć po tych ulotnych wrażeniach.
17.07. Dzień 10. Pobudka 7.00 i w drogę. Marsz najpierw przez brzozowy lasek, przekroczenie rzeki Krossa i jestem we wiosce Basar. W głowie mam wielki niedosyt związany z pobytem w tym miejscu. W zasadzie nie doświadczyłem tej pięknej części Islandii... bywa i tak, ale... co się odwlecze... Trasa zaczyna wieść ostro pod górę i pojawiają się wspaniałe widoki. Kanion zbudowany z zielono- czarnych formacji skalnych w wymyślnych kształtach. Im dalej, tym trudniej. Kolejne ostre podejście na szczyt, które prowadzi już w bezpośrednie sąsiedztwo lodowców Myrdals i Eyjafjalla. Jeśli robię jakąś przerwę, to wykorzystuje ją na pogaduszki. Tym razem natknąłem się na 10 osobową grupę Belgów. Kolejne bardzo ostre podejście. Im wyżej, warunki stają się coraz mniej przyjazne. Konieczne staje się asekurowanie zamontowanymi łańcuchami. Temperatura 2 stopnie, wiatr, deszczyk ze śniegiem uderzają w twarz. Rozgrzany marszem zapominam, że wypadałoby włożyć coś na podkoszulek... Ostatni etap to wejście na połacie śnieżne przełęczy Fimmvorduhalls. Ponad 4 godzinny marsz trochę zmęczył- nie chciało mi się nawet wyjmować aparatu. Na horyzoncie zobaczyłem chatkę Fimmvorduskali. W głowie tylko myśl- pragnienie jak najszybszego dojścia do niej. Pogoda coraz paskudniejsza. Krążę, ale jakoś docieram na miejsce i wchodzę do ciepłego, przyjaznego wnętrza chaty. Za oknem kraina lodu i przenikliwe zimno. Mimo ceny zostaje w domku. Zarządca to świetny, pewnie 60-letni, dystyngowany pan, który przemierzył Islandię wzdłuż i w szerz. Opowiedział wiele historii o zorzach polarnych, ulubionych zajęciach Islandczyków, erupcjach wulkanicznych i niestety... rozbudził apetyt na kolejny przyjazd. W domku jest sympatyczna Niemka Antje i dwójka Holendrów- Jackelyn i Marco. Wspaniale się dogadujemy, pijemy kawkę, jemy, śmiejemy się... Marco jest akrobatą cyrkowym. Występował on nawet w Mongolii, więc mieliśmy o czym rozmawiaćJ Dobrze czuł temat... Nastała godzina 23. 00. Czas spać.
18.07.Dzień 11. To była super kombinacja- na przełęczy między lodowcami super zimno- w chatce super ciepło! Wstaliśmy wszyscy o 8.00, wspólne śniadanie, rozmowy, ostatnie zdjęcia i czas w drogę. Antje rusza w świat lodu, a ja z Holendrami ku Atlantykowi. Mieliśmy ta samą myśl- czy ta dziewczyna sobie poradzi? Miała przesadnie ciężki plecak i słabą orientację, co czeka ją na trasie...a najtrudniejsze przed nią. Wspólna trasa tria Poland- Holland była wspaniała pod każdym względem. Najlepsza z możliwych pogoda, gigantyczne kaniony piękne wodospady na rzece Skoga  i mnóstwo tematów do dyskusji i pośmiania się. Pięć godzin marszu w genialnej atmosferze minęło bardzo szybko. 60 metrowy Skogafoss  powitał nas swą potęgą, skropił mgłą zimnej wody i nie wiem jak, ale po kolei każdy z nas poślizgnął się na tym samym kamieniu. Nagle podjechał autobus w kierunku stolicy... Szybkie ale serdeczne pożegnanie  i zostałem sam na sam z sobą, pod ścianą wody, otoczony tęczą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz