Dziąsła nieraz aż swędziały, kiedy się ta kromka tam, na strychu, przypomniała. Nie musiała się zresztą przypominać, bez przerwy stała przed oczami. I na zmianę, to głód podniecała, aż się ślina do gęby toczyła, to sytością mamiła, że się ją w brzuchu prawie czuło, jak rozpycha. I kusiła, kusiła od rana do wieczora, a nawet jeszcze długo w noc, gdy się spać pokładliśmy, nie dawała mi zasnąć. A mnie wciąż stała przed oczami ta kromka chleba wysoko za krokwią i świeciła jak najjaśniejsza gwiazda, a nie dała się za nic odpędzić. To bolała jak bolący ząb, to dręczyła jak wyrzut sumienia.Gdy wreszcie jakoś tam usnąłem, nie byłem nigdy pewny, czy to sen, czy jawa, bo tę kromkę chleba dalej miałem przed oczyma. Raz mi się śniło, że wyszedłem na strych, podstawiłem drabinę, ale drabina okazała się za krótka, wyszedłem na topolę, ale i topola okazała się za krótka. To mogło być tak samo we śnie jak na jawie. A rano mi się ojciec pyta: cóżeś się tak wiercił? Śniło ci się co? Wykręciłem się, że to pewnie po wczorajszej kapuście z grochem, bo ze snu można się byle czym wykręcić. Na szczęście ojca nie było w tym śnie, to łatwo uwierzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz