Podróżnicza pasja
W tym miejscu chciałbym polecić obieżyświatom dwie strony mojego śmiało mogę nazwać- kontynuatora włóczykijskich wyczynów- Romka Husarskiego. Poznaliśmy się w śmieszny sposób- On zapytał mnie o yerba mate, które sobie popijałem i przy okazji ja jego zapytałem o Etiopię, gdyż jak podsłuchałem- był tam. Okazało się, że czytał przed wyjazdem mój Etiopski Alfabet, który napisałem po powrocie stamtąd. W krótkim czasie od tego zdarzenia był w Iranie, Afganistanie, Burkina Faso, Mali a przy okazji na Majdanie... Imponująca lista. Polecam tego pozytywnego człowieka- kto wie, gdzie go jeszcze powiedzie ułańska fantazja? Romek i znów Romek
Moja podróżnicza playlista na youtube
Audycja w radiu Kraków. Cabo Verde
Zapraszam
do wysłuchania audycji w Radiu Kraków. Powstała ona w całkowicie
szalony sposób. Kuba Niziński z Radia Kraków zadzwonił do mnie z
zapytaniem, czy moglibyśmy porozmawiać na antenie o Wyspach Zielonego
Przylądka. Dlaczego nie?- pomyślałem, ale zapytałem asekuracyjnie czy
dostanę choć dwa tygodnie na przemyślenie wszystkiego, przypomnienie
sobie ciekawych zdarzeń i przekopanie się przez literaturę. Kuba
odrzekł: audycja jest jutro... Czasem dobrze jest być postawionym przed
faktem dokonanym... Dzięki temu okazało się, że jest możliwe
dyskutowanie bez odwoływania się do ściąg, którymi obłożyłem się
szczelnie w studio. Bardzo dobrze wspominam kontakt zarówno z
zapraszającym mnie Kubą i Jaśkiem Melą. Ten ostatni wypytywał mnie o
Islandię, na której miałem okazję być kilkukrotnie. Mimo to było to
zaskakujące doświadczenie: zdobywca biegunów pyta mnie o Islandię???
Bardzo się cieszę, że choć może w niezbyt zgrabnej formie ale jednak
udało mi się opowiedzieć o niezwykle urzekającym fragmencie naszej
planety.
lub posłuchasz i popatrzysz:)
MONGOLIA 2005 MAROKO 2006 ISLANDIA 2006 TURCJA
2008,
WYSPY ZIELONEGO PRZYLĄDKA, ISLANDIA 2007
Audycja w radiu Kraków. Cabo Verde
W opracowaniu: LIBAN 2008,
W opracowaniu: LIBAN 2008,
Wyspy Zielonego Przylądka
Santiago ZDJĘCIA
Historia zatoczyła pętlę czasową - na Cabo Verde wyruszyłem z Krzysztofem Babińskim z Myślenic pod Krakowem - z tym samym, z którym dane mi było wyruszyć za koło polarne w pierwszą, poważną podróż. 6 godzin spóźnienia sprawiło, że znaleźliśmy się na wyspie Santiago w środku nocy. Na początek niekonwencjonalne posunięcie: mijamy zdziwionych taksówkarzy i idziemy z lotniska przed siebie. To chyba taka ”uroda” polskich backpackerów - minimum taxi, hotelów i innych wygód. Ponad godzinny rajd zaprowadził nas na podmiejskie slumsy. Trasa wiodła poprzez atrakcje tj: wysypisko śmieci, przedmieścia miasta Praia, pełne ujadających psów, a to wszystko okraszone obywatelami spitymi grogiem. Celem jest spanie nad oceanem, ale odnalezienie go w ciemnościach to niełatwe zadanie. Gdzie się nie ruszymy, tam czekają chętni do pomocy miejscowi ludzie - problem w tym, że każdy chce pomóc, ale nie jest w stanie (%), co w efekcie kończy się szarpaniną między miejscowymi ”współziomkami” i ich zniknięciem w przepastnych ciemnościach. Nagle spod ziemi wyrasta chłopak, który wraz z mamą odprowadza nas na plażę. Idą ku naszemu zdziwieniu na boso, a trasa jest trudna z uwagi na szkło oraz strome skały pogrążone w ciemnościach. Jak zwykle żądają zapłaty, lecz my mamy tylko cukierki (bardzo dobre Kukułki), którymi muszą się zadowolić. Plaża jest interesująca (ku przerażeniu naszych przewodników), gdyż gdzie się da, śpią ludzie z nogami w reklamówkach i innych workach. Rozbijamy namiot w skałach emitujących fatalny zapach ludzkich odchodów (nie ma innej alternatywy).
Rano ukazują się piękne, choć posępne nieco formacje wulkaniczne. Pośród nich w niewielkiej zatoczce z sieciami zmaga się rodzina rybacka. Początek wyjazdu udany. Ruszamy do głównego miasta i stolicy zarazem. Praia nakazała nam szybko uciekać. Poznaliśmy miłego pana (niejaki Val), który współtworzył przewodnik Bradta po wyspach. Czekając na Vala, który pobiegł wymienić nam pieniądze (dziwne uczucie - powierzyć komuś obcemu swe fundusze), trzeba było gwałtownie odskoczyć, gdyż z jakiegoś węża tryskało paliwo wprost na przechodniów. Val przybiegł i nieco ulżyło, bo w sumie mógł zniknąć. Trochę nam pomógł, nieco oszukał, ale wynik końcowy był pomyślny dla nas. Jazda busem może się przerodzić w wycieczkę po mieście, z niekiedy wielokrotnym powtarzaniem, gdyż bus zanim ruszy na dobre, musi zebrać komplet pasażerów. Klientów czasem wręcz zdziera się z ulicy i przekonuje, że warto jechać. Następnie upycha się nimi wszelkie dziury w pojeździe. Teraz można jechać. Celem jest miasteczko Tarrafal, odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Ma być tam festiwal muzyczny w ramach święta Municipality Day. Po drodze momentami wprost niezwykłe widoki gór, bardzo strome, szpiczaste i posępne szczyty, u podnóża których rosną palmy, a całość zasnuta jest pyłem wprost z Sahary. Tarrafal można (bardzo naciągając) przyrównać do naszego Sopotu. Kolorytu całości nadają ludzie - uśmiechnięte twarze z niepowtarzalnymi fryzurami, taneczne ruchy, kolorowe stroje i muzyka (podobna do reggae) w tle. Taki klimat zapamiętałem też na Fogo - pozostałe odwiedzone wyspy prezentowały już inny styl. Festiwal okazał się klapą, gdyż próby trwały z 3 godziny, a gdy się już zaczęło, okazało się, że muzyka jest ciężkostrawna. Udało się przynajmniej przy głównej konsoli naładować baterie w kamerze. Wielką przyjemność sprawia chodzenie po mieście (przy braku prądu) i obserwowanie nocnego życia tutejszych ludzi. Oni się po prostu dobrze bawią, spotykając się, słuchając głośnej, lecz łagodnej muzyki z głośników wystawionych przed sklepy. Kolejny nocleg znów w pięknej scenerii: na brzegu klifu, u podnóża przepięknej góry, stworzonej z potężnych kolumn od frontu. Góra owa stała się celem w następnym dniu. Plecaki trzeba zostawić losowi w zaroślach (w tej okolicy właśnie nasi znajomi Niemcy mieli dosyć poważne problemy z wyrostkami, którzy siłą chcieli ich okraść). Miły trekking z bardzo przyjemnymi, egzotycznymi widokami na ocean, a w nagrodę wylegiwanie się na miłej, kameralnej plaży, z przerwami na pływanie w cieplutkiej i przeźroczystej wodzie. Spotkaną tylko tu innego rodzaju atrakcją były kokosy (po 3 zł), które były rozłupywane maczetami z taką precyzją, że... trudno uwierzyć, jak perfekcyjnym narzędziem w ręku kobiety może być ten przyrząd. Czas nagli, więc ruszamy na wschód do miejscowości Calheta. To taki przypadek - po prostu jedziemy i jeśli się podoba- wysiadamy.
Dziwnym trafem znajdujemy się w domu, który wynajmuje nam uprzejmy chłopak. Jego brat pracuje w Paryżu, więc nie dziwią kafelki na ścianach i podłogach, wielkie łoże, barek i ogólny rozmach tej posiadłości. Z uwagi na mój stan spowodowany morderczym słońcem, zostałem w domu, a Krzychu ruszył na nocny obchód terenu. Jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż w innym przypadku konflikt gotowy. Życie nocne kwitnie tu w każdej miejscowości. Na ulicach znów bawią się tłumy, z głośników dobiega pogodna muzyka (inna od naszej ”łupanki") a z butelek sączy się doskonały (jeśli własnej roboty) grog. Poranek, to wypad nad ocean i pływanie połączone z obserwacją morskich żyjątek. Krystaliczna woda, połyskująca w blasku słońca ukazuje jeżowce oraz niezwykłe ryby, jakie zazwyczaj widzi się w akwariach. Po drodze wypijamy grog spod lady oraz kawkę w prowadzonej przez Niemców restauracji (to coraz częstsze zjawisko). Nagle jesteśmy otoczeni przez dzieciaki wybiegające ze szkoły - hałaśliwa, ale niezwykle sympatyczna gromadka. Oddalając powrót do Praia, wysiadamy w ostatniej już nad oceanem miejscowości Pedra Badejo. Jak zwykle udajemy się nad ocean, gdzie napotykamy zróżnicowany krajobraz w postaci zasnutych mgłą palm, dziwnych stworzeń, jak zwykle tajemniczych form lawowych i niespodziewanie szybki zwrot akcji. Na plaży dopadł nas lekko podchmielony jegomość z flaszką grogu w jednej ręce i syropu trzcinowego w drugiej. W reklamówce miał wyniesione z ”zakładu pracy” jakieś badyle. Okazało się, że jest to trzcina cukrowa, którą szarpie się zębami i wysysa pyszny sok. Nie spodziewaliśmy się, że za parę dni ta umiejętność bardzo się nam przyda. Człowiek ten był bardzo komunikatywny, a jego oraz nasza wylewność wzrosły znacznie po konsumpcji wyśmienitego grogu. Nazwaliśmy naszego bohatera ”żniwiarzem". Mimo, iż on mówił po kreolsku, a my swoją mieszanką językową, udawało się nam dobrze dogadywać. Idąc na Aluguera (tamtejszy zbiorowy transport), znaleźliśmy się w wielkim tłumie uczniów w mundurkach, wychodzących ze szkoły. Co za widok ! Oni też chyba o nas tak myśleli. Nasz ”żniwiarz” przegonił w zdecydowany sposób miejscowych natrętów i odprowadził nas aż do samego busa. Góry przybierają na Santiago formy, które są w stanie poruszyć każdego. Trekking w nich to niezły pomysł na przyszłość.
Z luźnych myśli... Niebawem zawita tu komercja, jak na Wyspach Kanaryjskich, co widać już teraz. Dużo się buduje, ludzie jeżdżą autami wysokiej klasy, dbają o siebie i swe dzieci. Druga strona medalu, to swoisty ”urok” w postaci załatwiania potrzeb fizjologicznych gdzie popadnie, nieczystości spływające ulicami, brudne plaże i szereg innych specyficznych problemów. Stanowi to jednak o uroku tych okolic. Mnie osobiście rozczulił widok kozy, posilającej się beznamiętnie na wysypisku śmieci kartonem z firmowym napisem. Pozostaje 10-cio godzinne oczekiwanie na lot ku majestatycznemu wulkanowi Fogo.
Fogo ZDJĘCIA
Długie oczekiwanie na lotnisku w Praia po długiej, wielokrotnie przerywanej nocy... Ciekawe, dlaczego zawsze do mnie podchodzą ludzie, którzy chcą pieniędzy? Gdy się obudziłem, stała nade mną pani ze zdeformowaną ręką, a gdy po zapadnięciu w kolejny dwugodzinny letarg otworzyłem oczy. Kobieta cierpliwie stała i oczekiwała gotówki. W takich momentach rozdaję cukierki, co zazwyczaj jest bardzo pozytywnie odbierane. Lot na Fogo był bardzo niespokojny. Pasażerowie bardzo przeżywali opadanie i niepewne zachowanie samolotu. Jakaś starsza emerytka z Ameryki trzymała mnie w kulminacyjnych momentach za rękę i była wdzięczna za pomoc. Mój wzrok przykuwał wyłaniający się zza mgły majestatyczny wulkan Fogo.
Wulkany stały się moja pasją od pierwszej wizyty na Islandii. Drzemie w nich i w ich otoczeniu jakaś magia. Fogo jest specjalnym wulkanem, gdyż wewnątrz kaldery toczy się normalne życie. Fogo jest również najwyższym punktem na wyspach - szczyt Pico de Fogo osiąga 2829 m.n.p.m.
Będąc w Maroku nabrałem nawyku stronienia od miejscowych ludzi, oferujących swą pomoc w jakiejkolwiek postaci. Tutaj nie należy się bać, iż ktoś będzie próbował oszukać ( wyjątek stanowią miasta oraz zwykłe przypadki, nie pasujące do tej reguły ). Na lotnisku nastąpiło spotkanie z przypadkowym człowiekiem. Jego oczy wzbudzały zaufanie. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Człowiekiem tym był Jose Antonio, który zaproponował jazdę do swego domu w Portella, czyli wioski, która znajduje się w Cha Das Caldeiras. Jest to ścisłe epicentrum wulkanu, a tym samym naszych zainteresowań. Jedziemy wraz z trójką Niemców w wieku naszych rodziców. Stajemy się kompanami podczas pobytu na tej wyspie.
Krótka wizyta w stolicy: Sao Filipe ukazuje bardzo ładne, kolorowe i kameralne miasteczko. Czas jednak jechać do ostatecznego celu. Droga zaczyna się robić coraz bardziej stroma. Zmiana krajobrazu świadczy, że zbliżamy się do epicentrum wybuchu wulkanu z roku 1995. Zanikają zupełnie ludzkie ślady działalności. W dzielnej Toyocie jesteśmy tylko my i otaczająca nas gigantyczna ściana kaldery, mająca około 28 kilometrów obwodu. Jose Antonio prezentuje nam złowieszczo wyglądające pozostałości po wielkiej erupcji, której sprawcą jest cel naszego ”pożądania” - wulkan Fogo. Całość robi wielkie wrażenie - człowiek uświadamia sobie w takim miejscu, że jest marnym pyłem, z którym natura może zrobić, co jej się spodoba.
Jose zaproponował nam spanie za darmo... Tak, tak! Udało się nawiązać z nim od razu bardzo osobisty kontakt, co rzutowało na dalszy przebieg zdarzeń. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z nim, aby napoić kozy (wywołało to salwę śmiechu, gdyż wcześniej przedstawił się on jako pracownik dokonujący rejestracji aktywności sejsmicznej - brzmi to całkiem poważnie). Kilkugodzinny rekonesans odsłonił wiele interesujących ”zjawisk". Czytałem wcześniej o pożytecznej dla Fogo działalności niejakiego Francoisa Louisa Armanda Montronda. Jego witalne siły są widoczne aż do dziś w twarzach tutejszych ludzi. Zaskakującym zjawiskiem są błękitnookie dzieci o jasnych włosach i karnacji…
Idąc wzdłuż drogi wiodącej do Mosteiros można zobaczyć na polu lawy, imponująco piękne i mocne sieci pająków. Każda próba zejścia z trasy kończy się oblepieniem butów i skarpet igłami, które wcale nie tak szybko się usuwa. Można tu spotkać wielkie drzewa i ciekawe życie roślinne. Czasami słychać dobiegający gdzieś z pola lawy głos zwierząt (są to zagrody dla zwierząt wygospodarowane w uprzątniętym fragmencie pola lawy) Obok może też nieoczekiwanie pojawić się dziecko proszące, by kupić siarkę z serca wulkanu. Dzień chyli się ku końcowi. Mnóstwo wrażeń. Wystarczy wyjść na krótki spacer...
Atak na Pico de Fogo nastąpił o świcie nazajutrz. Dwójka naszych znajomych Ginter i jego siostra Margaret śmiało ruszyli w górę, ale mimo to, niczym wicher przemknęli obok ponad 60-letni przesympatyczni panowie ze słonecznej Italii. Wejście na wulkan nie jest godne polecenia wszystkim, którzy znajdą się tutaj. Trzygodzinnym zmaganiom towarzyszył bardzo porywisty wiatr i mocne słońce. Dla miłośników wulkanicznych terytoriów jest tu wiele miłych oku pejzaży. Stroma trasa wiedzie przez pozbawioną życia wulkaniczną pustynię utworzoną z drobniutkich, pumeksowych kuleczek. Należy jednak wybrać szlak prowadzący przez duże kamienie, gdyż nie jest możliwe pokonanie bardzo drobnego żużlu (jedyna możliwość, to zjechanie po nim, ale już w trasie powrotnej). Wspomniani Włoscy emeryci schodzą już w dół bez podjęcia próby wejścia do krateru. Jestem pełen podziwu dla ich kondycji i pogody ducha.
Wejście na szczyt bardzo cieszy, ale tak między nami mówiąc, największe wrażenia zaczynają się od momentu podjęcia decyzji o zejściu na dno wciąż aktywnego krateru. Każde metry w dół po osypujących się kamieniach podnoszą i tak rosnącą temperaturę. Czuć ciepło bijące od kolorowych ścian, a nozdrza spowija zapach siarkowodoru. Nie przeszkadza to jednak w zjedzeniu kanapki na bazie polskich produktów. Momentami nieźle zawraca się w głowie - smrodek z otchłani jest momentami całkiem mocny. Nie wiadomo kiedy minęły dwie godziny w kalderze.
Czas wracać, a powrót okazuje się trudny. Wspinaczka po bardzo niepewnych ścianach to przyjemność, ale gdy się wspomina ją już po powrocie. Zejście z północnej ściany warto poprowadzić przez pola sypkiego żużla ( jestem jego fanem w kraju i na wulkanach). Na celownik należy obrać wulkaniczne kominy, niedaleko których kryją się zadziwiające jaskinie. Przebywając w takim otoczeniu, dostaję jakiegoś potężnego napędu i zmęczenie mam za nic. U stóp wulkanu rozciągają się skromne plantacje jabłek i patatów.
We wsi Portella panuje miły klimat socjalny - podsyciliśmy go jeszcze bardziej poprzez zabawę z dziećmi w sztuczki cyrkowe. Wraz z dziećmi zaaranżowaliśmy koncert heavy metalowy i trzeba przyznać, że to było najlepsze zakończenie 8 godzinnego dnia zmagań. Na deser wspaniała kolacja przy świecach i wyśmienitym Vino de Fogo. Jedzenie serwowała bardzo skromna i sympatyczna żona Jose Antonio. Mnóstwo żartów, informacje o wstrząsach na nieodległej wyspie Brava oraz w Iraku...
Kolejny dzień dostarczył mocnych, ale zupełnie innych wrażeń. Przyszedł czas pożegnania z żoną Jose- w podzięce otrzymała od nas garnek, który został zrzucony przez Krzycha plecakiem w trakcie zakupów w Tarrafal. W efekcie tego stłukła się jego szklana pokrywa i trzeba było go kupić. Teraz trafił on we właściwe ręce.
Dzięki pieszemu 5 godzinnemu szlakowi z Portella do Mosteiros, znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Tuż u podnóża głównej kaldery (będzie można już niedługo chodzić jej szczytem, gdyż Niemcy przygotowują szlak po jej koronie) w pewnym momencie pojawiają się pokaźne drzewa ze spaloną korą... Nieopodal nich zatrzymał się jęzor lawy. Zieleni przybywa i wkrótce staje się ona naszym nieodłącznym towarzyszem. Coraz bardziej stroma droga jest usiana pięknymi eukaliptusami, plantacjami kawy, awokado, bananów oraz innych nieznanych roślin. Spowija nas gama przeróżnych zapachów, podsycanych ciepłem mocno operującego słońca. Droga niemiłosiernie stromo wije się w dół. O ile bylibyśmy ubożsi, gdybyśmy poznali tylko jedną stronę Fogo?... Z Mosteiros z półtoragodzinnym opóźnieniem odebrał nas Jose. Okazało się, że jakaś ciężarówka zsunęła się z nasypu i zablokowała drogę. Nie należy planować wszystkiego na ostatnią chwilę i zapas czasowy jest niezbędny podczas podróżowania po wyspach.
Droga z Mosteiros do Sao Filipe wiedzie poprzez spektakularne, wulkaniczne krajobrazy z falami Atlantyku, roztrzaskującymi się o skały. Prawie wszyscy ludzie machają do nas i uśmiechają się, co tworzy bardzo miłą atmosferę. W Sao Filipe nadszedł czas rozstania z naszymi dobrymi znajomymi Niemcami. Dużo z nimi dyskutowaliśmy- chcieli znać szczegóły odnośnie Andrzeja Leppera, Lecha Wałęsy, Wojciecha Jaruzelskiego oraz wielu innych aspektów naszego niezgłębionego dla normalnego człowieka, życia politycznego w Polsce. Krzychu jak zwykle ”zanurzył się” w miejskich klimatach, a ja poszedłem pośród mroków nocy na plażę. Lampka czołówka jest nieodzownym elementem wyprawy tutaj. Bez niej slalom-gigant między ludzkimi odchodami zaściełającymi długie schody na plażę, byłby niemożliwy. Ocean wydawał gniewne pomruki, a ja szukałem miejsca na nocleg. Ułożyłem się za wielkim kamieniem, ale nie dawał mi spokoju potężny smród. Źródłem przykrego zapachu była moja sąsiadka- kolczasta ryba nadymka, znana z odpustowych straganów. Noc była kiepska. Mimo usunięcia mej ”sąsiadki", zapach pozostał. Czułem się wprost fatalnie- ciałem wstrząsały fale zimna. Gdyby pobyt był dłuższy, mógłbym podejrzewać malarię, gdyż na wyspie Santiago pogryzły mnie komary, ale musiał to być efekt poparzenia słonecznego. Kilkunastokrotne budzenie się, dreszcze, niepokój i tak oto nastał ciemny jeszcze poranek. Trasa na lotnisko była krótka. Po drodze ludzie uprawiający bieganie, z którymi wymieniamy powitania. Czas pożegnać Fogo.
Sao Vincente ZDJĘCIA
Samolot opada nad przepiękną plażą w Sao Pedro i ląduje pośród gór. Z czasem wykształca się pewien rodzaj sprytu, który nakazuje wręcz notować w głowie takie informacje. Oko będąc jeszcze w samolocie bada, czy na tej plaży można się ”zadekować”. Wyśmienite miejsce, do którego trzeba wrócić. Zewsząd dobiega miejski zgiełk. Mindelo, czyli stolica Sao Vincente stała się interesującym ”punktem przesiadkowym” na Santo Antao. Pierwszy lepszy tani hotel wybrany z przewodnika nie jest najwyższych lotów, ale to dobrze. Takie miejsca wspomina się dłużej.
Rekonesans po mieście pozwala zespolić się z wielkomiejskim, innym od dotychczasowych środowiskiem. Kawa pita przed barem i obserwacja toczącego się wokół portowego życia daje o wiele lepszy efekt, niż wkomponowanie się w tłum. Na ulicach można dostrzec czasem chorych psychicznie oraz odurzonych narkotykami ludzi. Nie jest to częsty widok, lecz miejska dżungla raczy nas częściej takimi ”atrakcjami” niż otoczenie przyrodnicze. Warto wchodzić w pozornie groźne zaułki- pozostają dzięki temu trwalsze wspomnienia. Wejście na targ rybny to wejście w inny świat. Krzątanina i wrzawa spowiły i zahipnotyzowały mnie. Ludzie trzaskający workami z lodem o ziemię oraz ryby, których nie widziałem nigdy dotąd uświadamiają dobitnie pobyt w innym rejonie świata. Szybko łapiemy kontakt z rybakami, z którymi zamierzamy ruszyć na ocean. Negocjacje tłumaczył z angielskiego młody człowiek, który zażądał zapłaty. Nie należy się dziwić, gdy poznajemy kogoś, kupujemy mu piwo, kawę z ciastkiem, sympatycznie rozmawiamy, a na końcu rozmowy jesteśmy proszeni o zapłatę, za np. udzielone nam informacje. Zbyt duża opłata za przyjemność patrzenia na pracujących rybaków sprawiły, że trzeba było wziąć na celownik inne cele- jest ich mnóstwo wokół.
W Mindelo o wiele częściej, niż w innych miejscach na wyspach przyklejali się różni ludzie z potrzebami. ”Proszę uważać!” Powiedział sympatyczny pan, kiedy potknąłem się wychodząc ze sklepu. Natychmiast przystąpił do ofensywy, mówiąc, że był w Gdańsku, Szczecinie i jest bezrobotnym marynarzem. Pokazanie wywróconych na drugą stronę, pustych kieszeni pomaga na chwilę, by zaraz usłyszeć: ”proszę o pieniądze”... Jeden chłopak wiedząc, że jesteśmy z Polski opowiedział, że kiedy na Cabo Verde przybył Papież Jan Paweł II, spadł deszcz. Był to wymowny i zapamiętany na długo znak. Mój zawód sprawia, że łatwo wynajduję w otoczeniu osoby z problemami rozwojowymi. Wokół krąży wysoki chłopak, który co chwila patrzy na swą dłoń. Zatacza po małym placu niekończące się rundy nie wzbudzając żadnego, niezdrowego zainteresowania.
Sklepy z pamiątkami są opanowane przez Chińczyków. Przeprowadzili się oni tutaj i skutecznie radzą sobie na tutejszym rynku. Klimat społeczny Mindelo przypomina Kubę. Składa się na to zapewne kilka czynników. Duże postkolonialne rezydencje, czasem stare auta, odrapane budynki, a przede wszystkim atmosfera. Dzieci chętnie zapraszają do zabawy oraz pozują do zdjęć. Mimo, że zawsze uciekam z miast, to Mindelo jakoś nie wpędza mnie w nerwowy stan.
W barze rozmawiamy z czterdziestoletnim Austriakiem. Jak się okazuje, można znaleźć inny pomysł na życie. On mieszka tu od 10 lat i po prostu pływa na desce surfingowej. Przypadkowo poznawani ludzie pływają od wielu miesięcy na jachtach i cieszą się każdym dniem. Mindelo staje się powoli centrum finansowym. Ludzie, którzy tu mieszkają, a którzy cofną się pamięcią parę lat wstecz, momentami nie poznają swego miasteczka. Następuje stopniowy proces nieuniknionych zmian- czy na lepsze? - pewnie nie jeden się zastanawia.
Jeśli jest się uważnym i zaciekawionym obserwacjami człowiekiem, można tu uczestniczyć w ”spektaklu wrażeń”. Wizyta u fryzjera dostarczyła wielu wesołych momentów. Pod żyletkę w dosłownym tego słowa znaczeniu poszedł mój kolega. Zapragnął mieć na pamiątkę wyciętego z tyłu głowy rekina, z którego okolice Cabo Verde słyną (podobno to nie do końca prawda jednak). Fryzjerzy zasługują tu na miano prawdziwych mistrzów. W Afryce czas upływa inaczej niż w zabieganej Europie. Odegrałem ku ich wielkiej uciesze scenę ilustrującą wizytę u polskiego fryzjera (jak najszybciej obciąć i jak najszybciej zarobić). Precyzja ich działania robi wrażenie szczególnie, gdy operują żyletką. Ja bawiłem się z maleńkim synem jednego z fryzjerskich mistrzów, nagrywając jego uzębienie kamerą i odtwarzając mu ten nieco dziwny film. W pewnym momencie do zakładu weszła niezwykle pewna siebie i prowokacyjnie zachowująca się dziewczyna. Widząc, że nagrywam ”wycinanie rekina” na głowie kolegi, podeszła do niego i zaczęła go całować namiętnie w ucho. Biedak nie mógł się ruszyć, gdyż żyletka była naprawdę ostra. Podczas, gdy praca nad super fryzurą trwała, pani tańczyła sobie na środku zakładu i na koniec wyszła, grzecznie podziękowawszy za moją czapkę z daszkiem… Niezwykły materiał filmowy można zarejestrować, nagrywając kamerą tylko osoby, które pojawiają się w drzwiach zakładu. Czyż to nie fascynujące?
Czas zawitać na ”przylotniskową” plażę w Sao Pedro. Rozklekotany mercedes dowozi nas wprost na mieniące się gamą barw piaski imponującej plaży. Jesteśmy sami... przez chwilę. Gdy odszedłem na fotograficzne łowy, mój współtowarzysz w doli i niedoli został otoczony niewiarygodnym tłumem dzieci, od których było trudno się uwolnić. Kontakty te dają wiele do myślenia. Dzieci uczą się- my uczymy je na długi czas. Każdy dany pieniądz lub przedmiot będzie już później wymuszany na kolejnych turystach. Cieszy uśmiech dziecka, które otrzymało cukierka- dać więc czy nie dać? Każdy, kto się zmierzył z tym dylematem, wie o czym mówię.
Plaża urzeka rozmachem kolorów i śmiałymi wzorami, które utworzyła wzburzona woda, mieszając czarny i biały piach. Idąc po prostu przed siebie można poczuć wolność. Widzę niezwykłe bazaltowe formacje skalne. Pod stopami prześwitują poprzez błękitną wodę jeżowce i inne wspaniałe dzieła natury. Słońce zaczyna zachodzić, a pokusa, by spenetrować skały jest duża. Im dalej wzdłuż fantazyjnie ukształtowanej ściany, tym niebezpieczniej. Coraz bardziej wzburzona woda odcina drogę powrotu, czas więc zawrócić.
Klamka zapadła i trzeba spać tuż przy tych wspaniałych skałach. Wypatrując przez lornetkę mego kolegę, który uwielbia wypływać daleko w ocean, straciłem chyba nadzieję i pomyślałem, że z powodu wielkich fal, wrócę do domu sam. Myśli przelatywały mi przez głowę. Pomyślałem w końcu ”przecież nie pozwoliłby się on tak łatwo utopić”. Obok naszego legowiska natrafiam na zaciekawioną twarz młodej dziewczyny. Bez kompleksów podeszła, przedstawiła się i zupełnie nie wiem jak ale zaczęliśmy konwersować. Gdy kolega wrócił, ja z uwagi na ujście nagromadzonego napięcia poszedłem spać na skały, a oni zniknęli w ciemnościach. Nie mógł przecież odrzucić zaproszenia do domu, gdzie nastąpiło zapoznanie z liczną i przyjaźnie nastawioną rodziną.
W przypadku spania na plaży należy stosować zasadę ograniczonego zaufania wobec wody. Mój kompan nieco się wyłamał i zaufał... W środku nocy został nakryty falą, która chciała zachłannie przygarnąć jego wraz z rzeczami. Wczesna pobudka i długi marsz do lotniska. Po plaży niewiarygodnie szybko biegają kraby. Do pracy szykują się rybacy, a nam czas w drogę ku ostatniej wyspie Sal. Dobiega końca nasza nierealna wręcz przygoda. Oby zastany tutaj raj nie był rajem utraconym... Świat sunie na przód a z wraz z nim przychodzą zmiany. Czasem na lepsze, czasem na gorsze. Pozostaje mieć nadzieję, że przyroda sobie z tym poradzi.
Sao Antao ZDJĘCIA
Ciągle towarzyszy nam wychudzona suczka. Każdy otrzymany kawałek bułki chowa w skałach nad zatoką. Wierne psie oczy odprowadzają aż pod same drzwi terminalu promowego. Wraz z oddalaniem się statku od Sao Vincente pojawia się bardzo przyjemne odczucie ulgi. Znika miejski zgiełk, nagabywanie przez wszelakiej maści naciągaczy, a może i potrzebujących ludzi....
Skaliste wybrzeże oddala się, czas więc przyjrzeć się ludziom. Jedna scena tkwi w mej pamięci do dziś. Jeden z pasażerów (Kreol) wyrażał w coraz bardziej natarczywy sposób swe zainteresowanie dość atrakcyjną Portugalką. Pot na jego czole oraz coraz bardziej przemawiająca mowa ciała wróżyły interesujący rozwój akcji. Próby obejmowania ramieniem, dotykania w kolana oraz inne zabiegi zostały gwałtownie przerwane... Portugalka chwyciła jego rękę i gniewnie wskazała jego obrączkę ślubną. Brak zainteresowania z jej strony kontrastował z jego narastającą żądzą. Prom przybił do brzegów Santo Antao. Ona nerwowo rozglądała się na górnym pokładzie, on zaś poszukiwał jej wzrokiem z pokładu dolnego. Oboje spotkali się w jego samochodzie...
Trudno to wytłumaczyć, ale Santo Antao zrobiło od razu dobre wrażenie mimo mgły, która spowijała dramatycznie piękne i niewiarygodnie urwiste ściany tutejszych gór. Widoki trudno z czymś dotychczas widzianym zestawić- czasami nasuwa się skojarzenie z Peru. Ludzie ujarzmili tu przyrodę w dostępnym zakresie i żyją w jak największej harmonii w niej i z niej.
Trasa od promu wiodła na północ do Ribeira Grande poprzez coraz bardziej zachwycające górzyste tereny, zachłannie spowite mgłą. Hotelik 5 de Julho jak się okazało, był tuż przy scenie, pieczołowicie przygotowywanej do występów w ramach święta Municipality Day. Obok pokoiku znajduje się duży taras z kwiatami i z widokiem na ciężkie od gwiazd niebo. Na tarasie siedzi sobie człowiek i pieczołowicie sporządza notatki. Widać na pierwszy rzut oka kogoś ciekawego. Jest to architekt z Wiednia samotnie przemierzający Cabo Verde. Wspominam go, gdyż dyskusje z nim i obserwacje dały mi kolejne doświadczenia. Andreas perfekcyjnie „kroił” każdy dzień. Po intensywnym poznawaniu okolicy wracał do hotelu, siadał na tarasie i spisywał swe przeżycia. Pił eleganckie wino, jadł dobre rzeczy. Patrząc w niebo zaciągał się Marlboro. W tej idyllicznej atmosferze poszedł do łazienki, gdzie po delikatnym dotknięciu spadła wielka umywalka... Idylla prysnęła, gdyż nagle trzeba było wyciągnąć z kieszeni około 500 złotych i po prostu oddać je właścicielowi hotelu. W idealnie zaplanowane życie lubi czasem wedrzeć się figiel...
Koncert obok to najlepsza okazja do popatrzenia na ludzi. Zgromadził się duży tłum od malutkich dzieci począwszy, aż do staruszków. (Przy okazji wyłowiłem wśród ludzi jegomościa z opisanej powyżej scenki z Portugalką). Siedząc na stopniach kościoła myślałem, jak często wydaje się nam Europejczykom, że jesteśmy bardzo cywilizowani. W sferze zachowania wiele nam brakuje do tutejszych ludzi. Pośród nich nie zauważyłem ani jednego przejawu agresji, a nawet niechęci Śmiesznie wygląda, gdy do sprzedawczyni słodyczy podchodzi całkiem groźnie wyglądający człowiek i kupuje jednego cukierka... Wraz z rodzicami oglądającymi widowisko siedzą zasypiające dzieci, które dodają niepowtarzalnego kolorytu wyspiarskiej atmosferze. Każde dziecko ma inną i zazwyczaj bardzo wymyślną fryzurę. Dzieci są bardzo grzeczne a rodzice poświęcają im wiele uwagi... Czy to nie brzmi jak początek opowieści o czymś, co jest u na już „towarem” deficytowym?
Hotel w centrum Ribeira Grande to bardzo dobra baza wypadowa do poznania tutejszych, niezwykłych okolic. Dobrym śniadaniom towarzyszy nam zawsze ogromny pająk pod sufitem oraz uśmiechnięte kucharki.
Czas ruszać w teren. Tutejsze szlaki to nic innego, jak brukowane drogi dla miejscowych ludzi i zwierząt. Z prawej lub lewej strony drogi ciągnie się kamienny murek. Uroku dodają bardzo strome podejścia oraz zejścia często w kształcie zygzaka. Przejście z Ribeira Grande do Ponta de Sol stanowiło mały przedsmak oczekujących spektakularnych widoków. Ponta de Sol jest najbardziej wysuniętym na północ punktem pośród wszystkich wysp. Małe, nieco senne miasteczko z którego zapamiętałem ciągnące się nad wybrzeżem oceanu, wybudowane z pustaków chlewy dla świń. Widzą one tylko gwiazdy nad głowami i słyszą ciągły ryk oceanu- i tak mają lepiej, niż ich koleżanki z Polski. Całość trasy to wielki spektakl przyrodniczy. Brukowa droga wiedzie 16 kilometrów poprzez Fontainhas, Corvo, Formiguinhas, aż do Cruzinha da Gar na północno zachodnim wybrzeżu. W ani jednym momencie spektakl nie nudzi widza. Dzieło pokoleń, czyli pokryta kostką droga prowadzi przez niezwykłe formacje skalne rozciągnięte u podnóża strzelistych gór o niezwykłych kształtach i intrygującym majestacie. Od północy z niezwykłą siłą rozbijają się o skały spienione fale Atlantyku. Można stać i niczym w hipnozie patrzeć... Wypróbowanym pomysłem jest chodzenie bez obciążenia, co daje możliwość pełnego zżycia się z otoczeniem i dostrzeżenia jego uroków. Pod naporem plecaka urok otoczenia często zostaje przyćmiony, zazwyczaj na zawsze...
Czas upływa nieubłaganie. W pewnej chwili pomyślałem, że to może zmęczenie... zobaczyłem znajome twarze. Czy jest możliwe spotkać kogoś znajomego na jednej z kilkunastu wysp, gdzieś na bezdrożach afrykańskich? Powodem mojego osłupienia byli moi znajomi Holendrzy, których poznałem na Islandii Co za radość! Oby częściej spotkanie z drugim człowiekiem tak bardzo cieszyło. W tutejszym barze, gdzie wypiliśmy piwo przed rozstaniem się, zobaczyliśmy plakat wspierający akcję na rzecz nie zabijania żółwi. Można je tu zobaczyć, jednak czas nagli, gdyż zapada zmrok, a to dopiero połowa trasy... Miłośnicy plażowania byliby w wielkiej rozterce, gdyż na przemierzonym, 16 kilometrowym odcinku była tylko jedna piaszczysta plaża z możliwym zejściem do niej.
Pojawia się dylemat - co robić, gdy zapadają ciemności a trzeba wrócić do hotelu przez pokaźny łańcuch górski? Uzbrojeni w lampkę czołową ruszamy przed siebie. Droga pośród ciemności dostarcza innego rodzaju przeżyć. Zarysy strzelistych szczytów, światełka wiosek daleko w dole, cykanie świerszczy, dziwne i tajemnicze odgłosy ptaków towarzyszyły naszym zmaganiom ze słabością. Końcówka wody pokazała jak cennym może być coś, czego na co dzień się nie szanuje. Woda to życie, a ona połyskiwała na dnie butelki. Miejscowi dziwili się temu, co czynimy, ale powrót do Ribeira Grande oddalonej o jakieś 15 kilometrów to nieodwołalny cel. Czasem udawało się znaleźć trzcinę cukrową, którą nauczyliśmy się wykorzystywać od miejscowego obywatela na Santiago. Niepozorna trzcina bardzo pokrzepiała. Niewiarygodne stromizny trzeba było pokonywać trzymając się za ręce. Pomagało to amortyzować potencjalnie bardzo niebezpieczne upadki. Kolana dają się we znaki. Udało się w końcu. Po 13 godzinach zatoczyliśmy wielką pętlę. Bardzo udany dzień. Dobranoc.
Mimo bardzo intensywnego poprzedniego dnia, trzeba znów się rozejrzeć po okolicy. Tym razem celem startowym jest oddalona o kilkanaście kilometrów wielka kaldera wulkaniczna Cova de Paul. Będąc na miejscu pomyślałem - gdzież jest ten wulkan? Kaldera jest tak stara i wielka, że trudno dostrzec, iż jest się w jej sercu… Wewnątrz zamieszkują ludzie a po obwodzie wewnętrznym idzie się po wybrukowanej drodze. Początek trasy zdawał się zawodzić, gdyż był zbyt podobny do Polskiego pejzażu - po prostu piękne, zielone, wielkie drzewa. Trzeba jednak oddać cześć ich pięknu. Po godzinie drogi pojawiły się nagle spektakularne widoki na położoną poniżej dolinę, ale prawdziwy raj zaczął się objawiać wraz z pogrążaniem się w coraz bardziej zawiłe i strome ścieżki. Gigantyczna ściana mgły zdawała się być dymem wielkiego pożaru. Odsłaniała ona stopniowo coraz więcej. Od szczytu Pica de Cruz (1585 n.p.m.) zaczęło się odsłaniać nieopisane piękno położonych na półkach skalnych domów pokrytych strzechą, niezwykłość tarasów zbudowanych przez ludzi i majestat otaczających skał. Wijące się niemiłosiernie kamienne ścieżki prowadziły pomiędzy ubogimi domostwami z przyjaznymi domownikami, plantacjami kawy, bananów oraz owoców widywanych czasem w sklepach. Ludzie sprytnie walczą o przetrwanie budując betonowe rynny z wyżłobieniami, którymi spływa woda.
Zbliża się koniec trasy. Przed nami położona na północno-wschodnim wybrzeżu Vila das Pombas. Pozostaje się przedrzeć przez zarośla, wydrzeć nieco trzciny cukrowej i zakończyć piesze szaleństwa. Siedmiogodzinne podbiegi w górę i w dół dały się we znaki kolanom i stopom, lecz to, co widzą oczy działa jak balsam przeciw zmęczeniu. Wszystko to jednak kształtuje człowieka i prowadzić będzie innymi „innymi ścieżkami", niż gdyby nie odbył on tej fascynującej podróży...
Sal ZDJĘCIA
”Poszarpana” noc na plaży w Sao Pedro zaowocowała niemrawym marszem po grząskim piachu. Ciemności oraz potężne i nieregularne fale nakazywały utrzymywać czujność. Pod stopami rozbłyskiwały oczy krabów, a w oddali rybacy szykowali się do wypłynięcia na łowy.
Celem jest płonąca łuna portu lotniczego. Mimo wzmożonych wysiłków nie udało się wskrzesić uśmiechu na twarzy kobiety odprawiającej pasażerów. Jej ponure oblicze było jasną informacją, że zbyt długo zabawiliśmy na plaży... Pozostaje pewien niedosyt, gdyż wizyta na Sao Vincente ograniczyła się jedynie do spenetrowania Mindelo i plaży w Sao Pedro. Ciągle poszukujemy równowagi i pewnie tym razem to wszystko ma swój sens. Intensywność działań na Santo Antao uzasadniała chwilowe osłabnięcie zapału do kolejnych górskich eskapad. Piękne w swej surowości oblicze Sao Vincente zniknęło za oknem samolotu a po krótkiej chwili wyłoniła się płaszczyzna Sal.
Terminal i stolica Esparagos stopniowo się oddalają i zostają za plecami. Asfaltowe szlaki przemierzane taxi to chybiona propozycja. Kompas pozwala odnaleźć właściwy kierunek, który stanowią Saliny w Pedra de Lume. Cóż to takiego? Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby do wulkanu, który wciąż ”pracuje”, wpuścić nieco wody z Atlantyku. Woda ogrzewana energią z wnętrza ziemi odparowuje, pozostawiając sól, która była niegdyś transportowana interesującej konstrukcji kolejką. Atrakcją jest możliwość położenia się na zasolonej wodzie we wnętrzu krateru. To jedna z niewielu sensownych propozycji na tej wyspie. Napotkani ludzie, kończący dwutygodniowy pobyt na Sal, zapytani, czy byli w tym miejscu, odrzekli, że nie, bo siedzieli na plaży. Instynkt poszukiwacza... czyżby zaniknął on w tych i wielu innych turystach? Myślę, że warto wzbudzać w sobie i w innych pozytywny odcień niepokoju. Niepokój osoby cieszącej się odnajdywaniem coraz to nowych wspaniałości naszej planety. Jakże różnych pożywek potrzebuje nasza dusza, aby rozjaśnić umysł... Półpustynne tereny odsłaniają interesujący skład złomu. Kilka kilometrów dalej majaczą wzniesienia, pośród których powinien być ukryty wulkan z salinami. Pustynny interior niesamowicie kontrastuje z połyskliwym błękitem Atlantyku. Zejście pod wodę odsłania inną perspektywę. Transparentne otchłanie magnetyzują wielką ilością kolorowych ryb.
Pobliska restauracja dostarcza interesującego ”materiału” do przemyślenia. Jakiś chłopak proponuje abym kupił muszlę- ja wyciągam z kieszeni identyczną i proponuję mu, aby dokonał zakupu. Jest zdezorientowany. Podchodzi więc do skandynawskiej turystki i pomimo, że wcześniej sprzedał jej muszlę, chce aby kupiła kolejną. Nie ma ona ochoty na ten zakup, ale niezwykle ciężko jej odmówić. Tymczasem do lokalu wtacza się wielka grupa totalnie znudzonych turystów. Ich przewodnik jest w żywiole. Panuje nad nimi. Usadza przy stole, a oni wykonują wszystkie jego zalecenia. Można odnieść wrażenie, że ludzie Ci zostali na własne życzenie pozbawieni inicjatywy, a najgorsze, że wcale im z tym nie jest dobrze.
Tuż za skromnym kościółkiem żyją ludzie, którzy nawykli już do widoku tabunu turystów. Przed wejściem do krateru jest ustawiony szlaban wraz ze strażnikiem, jednak nie ma potrzeby dokonywania opłat. Wyżłobiony w ścianie wulkanu tunel prowadzi wprost do niezwykłej atrakcji. Dno krateru wypełnia coś na kształt działek, tyle, że wodnych. Odruch badawczy nakazuje nieco się wstrzymać przed wskoczeniem do solnej laguny. Trudno się zorientować, czy trzeba uiścić jakąś opłatę, czy nie? Nad leżącymi na wodzie Rosjanami ślęczy przewodnik, śledząc każdy ich krok. Wskazuje nawet, gdzie powinni postawić stopę. Nasi wschodni sąsiedzi wypożyczyli samochód i jeżdżą sobie po wyspie. Ależ dobrze, że ominęła nas taka opcja bycia na Wyspach Zielonego Przylądka...
Dno solnego jeziorka pokryte jest niezwykle ostrymi kryształami soli, więc chęć zażycia solnej kąpieli musi być okupiona aktem autoagresji na własnych stopach. Leżenie na wypychającej na powierzchnię wodzie może się znudzić, zwłaszcza że wzrok przykuwają utworzone przez odparowującą wodę, niezwykłej urody kształty. Fantazja natury nie ma granic. Znów pojawia się ten specyficzny stan, w którym organizm osiąga coraz wyższe obroty. Czas ruszyć na penetrację krateru. W jednej z ”działek” leżą włoscy emeryci pokryci błotem. Po kąpieli w solance są oni nacierani solą, niczym wyłowione z oceanu ryby przed panierowaniem. Sól zastygła w ostatnim tchnieniu pozostawia po sobie przestrzeń dającą ułudę bycia na skutym lodem jeziorze. Słońce chyli się ku zachodowi. Czas pozostawić to ciekawe miejsce. Z pewnością już niedługo będzie ono przynosić wielkie zyski nie jako źródło soli, ale jako komercyjna atrakcja.
Powrót na piechotę do odległego o kilka kilometrów Esparagos to przyjemna przechadzka ze skąpymi elementami krajobrazu w tle. Powyginane od wiatru pojedyncze drzewka, tłumy młodzieży grające w piłkę, cmentarz, dbające o kondycję dziewczęta i stopniowo pojawiające się rezydencje... Ten niezbyt znany rejon świata bardzo szybko się rozwija. Sal jest tego najlepszym przykładem. Trudno tu o choćby przedsmak egzotyki doświadczonej na odwiedzonych wyspach. Napotkani Włosi, którzy wzbudzili niekłamany podziw wchodząc z zawrotną szybkością na wulkan Fogo powiedzieli, że weszli sobie jeszcze raz na niego... Nie rozumieliśmy się zbytnio, ale pośmialiśmy się, co nie miara, uściskaliśmy i obraliśmy na celownik terminal lotniczy.
Wyjście na zewnątrz lotniska w Monachium było dla mnie prawdziwym szokiem. Około 40 stopni różnicy temperatur między wyspami a kontynentem europejskim sprawiły, że ciało spowiły trudne do opanowania drgawki, a spalone słońcem ręce przybrały gamę kolorów od szarego do fioletowego... Potrzeba natychmiastowego wypicia czegoś gorącego wymusiła wejście do Mc Donalds'a. Po przekroczeniu drzwi tego przybytku ”rozkoszy dla podniebienia” stanąłem jak sparaliżowany. Sprzedawcy podsycali piekielną atmosferę panującą w lokalu. Straszliwy pośpiech, tłum, hałas, ludzie jedzący na podłodze, parapetach i w każdym możliwym i niemożliwym miejscu. Doznania te kontrastowały z doświadczeniami sprzed paru godzin. Potrzeba natychmiastowego wyjścia na zewnątrz oraz powrotu na lotnisko przysłoniły wszystko wokół.
Niełatwo wrócić do rzeczywistości. Na lotnisku w Poznaniu czekał nasz kolega Jarek, trzymający ciepłe rzeczy do ubrania. Ta drobna, ale bardzo ujmująca rzecz pozwala optymistycznie myśleć o ludziach. To właśnie ludzie tworzyli na Cabo Verde niezwykły klimat. Spotkania z nimi ożywiały każdorazowo miejsce, w którym przyszło się zatrzymać. Dzięki nim będę zawsze dobrze myśleć o tym niezwykłym fragmencie naszej planety.
..............................................................................................................................................................
Islandia 2007
London calling.
Przekraczając kontrolę celną myślę, czy ten uśmiechnięty urzędnik państwowy nie tak dawno temu nie obdarzał kamienną miną naszych rodaków, gdy Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Nasza rzeczywistość ulega magicznym przemianom. Jest nam łatwiej wkroczyć do innego świata. Nie musimy wkładać żadnego wysiłku, aby znaleźć się na "ziemi obiecanej". Przedzieranie się z ciężkimi plecakami przez niewyobrażalny tłum mozaiki ludzkiej daje się mocno we znaki. O tylu rzeczach trzeba pamiętać... Żeby czegoś nie zgubić, żeby kupić właściwy bilet, żeby wsiąść do odpowiedniego pociągu, żeby nie dać się okraść, żeby na kogoś zbyt długo nie patrzeć, żeby przecisnąć się przez ściśniętych w autobusie ludzi i wysiąść na odpowiednim przystanku, żeby..., żeby..., żeby...
Kolejowe reality show.
Godzinna obserwacja brytyjskiej 6 osobowej rodziny jadącej obok. Ojciec patrzy niewidzącym wzrokiem w okno. Jego żona w stanie błogosławionym ciągle do niego mówi. Wątpliwe, aby słuchał tych wywodów. Czworo dzieci. Dwoje grzecznych, dwoje wchodzących w specyficzną interakcję. Dziewczynka kręci przegubową rurką, która wydaje przenikliwy odgłos. Dźwięk rurki wyzwala natychmiastowy płacz małej siostrzyczki w wózku. Starsza siostra uspokaja prowokatorkę, co działa bardzo krótko. Rurka z godną podziwu pasją jest wprowadzana w ruch wirowy. Wagon przeszywa płacz. Ojciec patrzy w okno, jego żona dalej kontynuuje monolog. Po chwili ciszy powietrze tnie ostry świst, co spotyka się z płaczem i obojętnością rodziców. Miarka się przebrała po kilku następnych razach i matka krzyknęła: "zamknij się" i wróciła do monologu. Wiele czasu minęło, aby rurka została skonfiskowana przez starszą siostrę. Pozbawiona magicznego przyrządu dziewczynka zaczęła głośno protestować. Dotychczas obojętny ojciec obrócił się i niespodziewanym ruchem objął jej małą twarz swą dłonią, następnie odepchnął od siebie. Po tym mógł spokojnie wrócić do patrzenia w okno i udawania słuchania swej żony.
Lot ku Islandii
W nocy z materaca zeszło powietrze, dzięki czemu łatwiej było wstać i wejść w mrok nocy, przecinany przez połyskujący w świetle ulicznym deszczyk. Kierowcy nie podobały się bilety i niewiele brakowało, by nie pozwolił jechać autobusem. Był najwidoczniej sfrustrowany porą pracy i jakimiś innymi problemami. Oczekiwanie na pociąg na lotnisko upływa na obserwacji starszej pani z Polski, która w bardzo spokojny sposób konwersuje w swym ojczystym języku z rodowitym Anglikiem. Tamten tak się w nią wsłuchuje i odpowiada na pytający ton zdań, że pani jest przeświadczona, że bardzo dobrze sobie radzi. W razie zawahania powtarza pytanie po polsku z tym, że wolniej i kilkukrotnie. Często sama rozwiewa swe wątpliwości. Pyta jak najtaniej można dojechać w jakiś punkt, sama jednocześnie odpowiadając "A widzi pan! Tak właśnie myślałam!" Wokół nasi rodacy w ilościach przytłaczających. Sami stanowimy część tej grupy. Terminal pęka w szwach. Trudno w tej masie ludzkiej podjąć decyzję, co robić dalej? Setki osób ze wszystkich części świata oczekują na swą kolej. Czasu coraz mniej, a my stoimy niczym zahipnotyzowani. Niezbędne jak się okazało, jest użycie maszyny do rezerwacji miejsc na pokładzie. Dobrze, że nie zostały wyrzucone elektroniczne bilety, które rzekomo miały być niepotrzebne. Co musi się dziać w głowie człowieka, który leci po raz pierwszy? (Incydent z Polakiem na lotnisku w Vancouver jest najdrastyczniejszym tego ziszczeniem)
Kraj ognia i lodu wita.
Taśma z bagażami pustoszeje, a naszego dobytku nie widać. Po pewnym czasie słychać tylko dźwięk przesuwającej się pustej taśmy, a w mojej głowie pojawia się skojarzenie z bijącym sercem- jeśli taśma zatrzyma się, to tak, jakby serce przestało bić. Spory, zdezorientowany tłum pojawia się w kolejce do zgłoszenia zaginięcia swego ekwipunku. Zapewne większości mocno biją serca, ktoś płacze, atmosfera rozczarowania. Wszystkiemu przypatruje się zimnym wzrokiem celnik islandzki, który bez skrupułów zaprasza do szczegółowej kontroli.
Podejrzliwość.
Można poczuć się dziwnie, gdy celnik zakłada gumowe rękawice i nakazuje zejść na bok. Nie spodziewałem się takiego scenariusza. Początkowa niepewność urzędnika zmienia się w ledwie zauważalny grymas tryumfu. Świdrujący wzrok przeskakuje ze mnie na aparat fotograficzny, dając do zrozumienia, co będzie tematem naszej konwersacji. "Gdzie go kupiłeś"?. Zapytał nagle. "Ile kosztował"?. "Czy to twój aparat"?. "Na ile go wyceniasz"?. "Czy masz w nim zdjęcia"? "Ile kosztował"?. "Pokaż, że masz w nim zdjęcia"! "Ile macie jedzenia"? "Co?! Mówisz, że masz jeszcze jeden aparat"? "Po co?! Aha! To video kamera .. A ten Twój aparat..." Atmosfera zaczęła się zagęszczać, jednak udało się nam po dosyć długim czasie z tej lepkiej mazi wyswobodzić. Tą podejrzaną sprawę przejął drugi celnik... "Ile dałeś za aparat"?. "Gdzie go kupiłeś"?. "Czy masz dowód zakupu"?. Ile pytań można skonstruować w związku ze zwykłym aparatem? W między czasie usłyszałem rodzime słowa: "Nie lubią nas tu". Była to pani z Polski, polerująca podłogę pod stopami owego celnika. Wobec braku pożądanego efektu, urzędnik przeszedł do ofensywy: "Jeśli będziesz wracał bez tego aparatu, zapłacisz poważną karę"! Odrzekłem, że jestem tu nie pierwszy raz, a jeśli sugeruje mi, że moim celem jest sprzedaż tego aparatu, to jest w grubym błędzie. To zakończyło ową niesmaczną sytuację. W tym czasie odjechał autobus. Pozostało kilka godzin oczekiwania na kolejny samolot. Czas został spożytkowany na obserwację przygodnych Islandczyków. Niezdrowo się odżywiają, są grubi, niechlujnie ubrani, dużo palą i plują. Grupa badawcza była na szczęście bardzo wąska, co nie pozwala uogólnić wyników na resztę populacji.
Ku Wyspom Westmanów.
Po dwóch dniach są zaginione bagaże. Płyniemy promem z Porlakshofn do Heimaey- jedynej zamieszkałej wyspy w archipelagu Wysp Westmanów. Oddalający się ląd i bezkres oceanu wpływają kojąco na nadszarpnięte nerwy. Stopniowe zbliżanie się do wyrastających z oceanu skał wyzwala coraz szybszą akcję serc. Nad głowami pojawiają się stada maskonurów i innego krzykliwego ptactwa. Potężny prom stał się w jednej chwili marną łupinką. Majestat skał wyspy Heimaey urzeka, ale i pokazuje naszą małość. Krótki spacer ku polu namiotowemu odsłania przyrodnicze wspaniałości tego niewielkiego terenu. Nad sennym miasteczkiem góruje oświetlony blaskiem słońca wulkan Eldfell, który w 1973 roku pokazał swe ponure oblicze. Dziś niewiele wskazuje na tragedię, jaka się tu rozegrała ponad 30 lat temu.
Tu stanie nasz dom.
Pole namiotowe jest zlokalizowane w niezwykłym miejscu, osłoniętym górami wulkanicznymi, przypominającymi z oddali gigantyczną kalderę wulkaniczną. Kwitnie tam w górze życie ptasie, a jego odgłosów bardzo brakuje, będąc na miejscu, we własnym domu. W zamian słychać szumiące samochody, trzęsący blokiem pociąg i widać wiezione do rzeźni zwierzęta. Niezbyt korzystna transakcja. Na wyciągnięcie dłoni niespokojny ocean i przelatujące nad polem golfowym ptasie mamy i ojcowie. Czas postawić domek ale... ale... przy bagażu brakuje konstrukcji namiotu. Sprawa jest jasna- zagubiony bagaż wrócił, ale niekompletny. Przez głowę przelatują przeróżne myśli. Co zrobić? Jesteśmy w jednym z najdroższych miejsc na świecie, a do zagospodarowania ponad dwa tygodnie.
Czas nagli.
Góry spokojnie przyglądały się zmaganiom dwóch ludzików. Były one świadkiem nie jednego takiego zdarzenia. Dzień chyli się ku zachodowi, a jeden z promieni zachodzącego słońca niesie nadzieję. Można połączyć sznurkami i gumką dwie pary kijków do chodzenia w górach. Całe działanie od tego momentu jest nastawione na stworzenie jak najstabilniejszej konstrukcji. Wreszcie jest- została pieszczotliwie nazwana jurtą, choć przy mongolskiej jurcie wyglądała jak trabant przy lexusie. Noc przyniosła porywisty wiatr z deszczem. Było strasznie. Kolejny dzień upływa na opracowaniu planu awaryjnego. Znajomi Islandczycy piszą, byśmy kupili nowy namiot. Bywając w różnych krajach zauważamy, jak różne są sposoby myślenia, jak wszystko jest relatywne. Każdy zakup na Islandii wymaga zastanowienia się, a zakup nowego namiotu to czyste szaleństwo. W każdym szaleństwie jest jednak odrobina sensu... Pozostał zakup chińskiego niby namiotu, którego stelaż został wykorzystany w resztce namiotu, która się ostała po zagubieniu bagażu. Tym samym zostały pogrzebane plany wniknięcia wgłąb kraju. Względy bezpieczeństwa i ruina finansowa wyznaczyły stacjonarny plan pobytu.
Zapoznanie z wyspą.
Czas zapomnieć o problemach. Oczom ukazują się górujące nad miastem elementy wulkanicznego pejzażu. Młodziutki wulkan Eldfell mieni się różnymi odcieniami czerwieni. Obok niego stoi sędziwy Helgafell, który też miał swój czas. Jeden czerwony, drugi zielony. Młody i sędziwy. Z obu emanują cechy, które normalnie przypisuje się ludziom. W oddali, na lądzie rozpościera się niezapomniany widok: zlewająca się z nieboskłonem czapa lodowca Myrdal. Wokół cmentarzysko domów, pochłoniętych przez bezlitosną lawę. Teraz to milczący świadek dramatycznych wydarzeń z 1973 roku. W miejscu, gdzie obecnie rywalizują z sobą fantazyjne lawowe twory, niegdyś przebiegały ulice... Skandynawskie Pompeje pobudzają wyobraźnię.
Obrotna para.
Przemykając sennymi uliczkami można odnieść wrażenie, że jedna twarz była już gdzieś widziana... Tak! To twarz kobiety z folderu o Heimaey. Na zdjęciu piekła ona chleb w szczelinie krateru wulkanu Eldfell. Ta sama twarz pojawiła się, gdy wobec braku dachu nad głową trzeba było znaleźć jakieś lokum. Ku wielkiemu zaskoczeniu znana jej była nasza historia zagubienia części namiotu. Wieści rozniosły się z szybkością błyskawicy. Cena, jaką zaproponowała ona za nocleg zadziałała niczym woda święcona na diabła.
W miejscowym kinie trwa seans. Sekwencje filmu uświadamiają rozmiar katastrofy, jaką zafundowała przyroda miejscowej ludności. Bez wiedzy, jaką daje ten film, pobyt na Heimaey jest zwykłym campingiem. W kinie znów pojawiła się tajemnicza pani...
Oczekując na kapitana statku, którym chcemy popłynąć wokół wyspy, spotykamy się z zainteresowaniem miejscowego rybaka. Kapitan, jak się okazało jest chory. Rybak ów wykonuje telefon, wskutek którego już po kilku minutach zjawia się, jak można przypuszczać, Pani będąca bohaterem tej opowiastki. Towarzyszył jej właściciel kina. W ten sposób została rozwikłana zagadka: "Kto jest najobrotniejszą parą na wyspie"? Kto prowadzi kino, zorganizowane wycieczki, wynajmuje miejsca do spania, dzierżawi statek i kto wie, co jeszcze. Pan i Pani widząc zakłopotanie na naszych twarzach zaproponowali zwiedzanie wyspy, ale szybko zorientowali się, że jesteśmy najdłużej przesiadującymi tu turystami i zapewne wszystko już widzieliśmy. Sezon polowania na turystów jest tu bardzo krótki, więc każda korona na wagę złota. Tym razem "ofiary" wymknęły się "łowcom".
Polski akcent.
Ląd z perspektywy statku "nabiera" potęgi i niekwestionowanego majestatu. Patrzenie pod innym kątem ukazuje w pełni oszałamiające połączenia ptaków i ich domów. Kamienne giganty z gromadami krzykliwego ptactwa nie pozwalają ani na moment oderwać od siebie wzroku. Koloryt tego zjawiska jest tak intensywny, że mózg chłonie, lecz nie utrwala takiej ilości i jakości wrażeń. Gdyby nie zdjęcia, niewiele pozostałoby ze wspomnień. Co chwila pojawiają się pionowe klify, raz w kolorze czarnym z brązowymi dodatkami, następnie w kolorach, niczym z palety farb szalonego wizjonera. Zieleń współgra z fioletem. Promienie słońca uwypuklają nierealne piękno, wyłaniające się z Oceanu. Zbyt wolna reakcja powoduje, że tonąca w iluminacji skała, za chwilę traci swój urok. Naturalne "reflektory" gasną. Ptasie życie jest fascynujące- to jeden z najbliższych synonimów słowa "wolność". Na pokładzie statku dało się poczuć nagłe poruszenie. Za burtą pojawiły się na moment potężne cielska orek. Kapitan konsekwentnie obierał kurs tam, gdzie wyłaniały się biało-czarne giganty. Wyłączony silnik pozwolił wyodrębnić kilka dźwięków: wrzask ptaków, cichy łoskot fal, dźwięki wydawane przez orki oraz ... polską mowę. Była to mowa okraszona niewybrednymi epitetami, a jeden cały ich stek został poświęcony właśnie mnie. "Patrz ku..., robi ku... te zdjęcia i robi...". Kilka lat temu byłoby to nierealne, dziś tak. Islandia zalana jest przez polskich robotników. Są to różni ludzie. Jednak przybyli tu w innym celu, a to determinuje ich zachowanie. Widok orek niesie z sobą emocje, a bycie tak blisko aktorów tego nierealnego wręcz spektaklu zaliczyć można do najbardziej ulotnych chwil w życiu.
Łowcom maskonurów stanowcze nie!
Czyż nie wspaniale spać pod gigantyczną ścianą, zamieszkałą przez różnorodne ptactwo? Ktoś powie, że raczej nie i nie jest pozbawiony racji. W nocy panuje spory hałas. Powrót do domów ptasich żywicieli to kanonada mieszających się z sobą, niespotykanych w życiu codziennym dźwięków. Zdarza się któremuś z ptaków zrzucić balast wprost na namiot. Po nim robi to następny i kolejny. Wokół namiotu czaiły się czarne ptaki z długimi czerwonymi dziobami i łapkami. Były one nad wyraz wścibskie, ciągle poszukujące czegoś interesującego. Gdyby jednak spojrzeć na nas samych z perspektywy ptaków, znalazłoby się pewnie więcej naszych irytujących je zachowań. Sąsiedztwo pokaźnego masywu w kolorze zielonym sprowokowało do wejścia na jego szczyt. Pojawiły się pierwsze kolonie pokracznych i śmiesznych na pierwszy rzut oka ptaków. W Islandii zwie się je lundi, w Anglii- puffin, w Polsce- maskonur. Wyspy Westmanów słyną z ilości zamieszkującyh je, "latających cudeniek". Ptaki te łączą się w pary na całe życie. Młode wychowują w otworach wykopywanych na urwistych zboczach gór. Leżąc w trawie można ulec takiemu urokowi tych grzecznych i ujmujących ptaków, że niepostrzeżenie nastąpi znaczny upływ czasu, a tu jeszcze tyle do zobaczenia... Szczyt masywu odsłania potęgę góry opadającą w głębiny oceanu. Patrząc w dół widać maleńki domek. To chyba najlepsza ilustracja izolacji. Nieopodal, na bardzo stromym zboczu widać dwie osoby. W dłoniach mają siatki na długich kijach. Wcześniej widziałem w telewizji scenę chwytania maskonurów i ukręcania im głów, a teraz rozgrywa się to na naszych oczach. Ilona śmiało ruszyła ku łowcom, usadawiając się w trawie i ze zwiększonym zainteresowaniem obserwując maskonury. Oczywiście wszystkie uciekły, a nieco zdezorientowani myśliwi postanowili zakończyć polowanie. Choć tego popołudnia kilkadziesiąt ptasich rodzin pozostanie opuszczonych na zawsze.
Pożegnanie z Heimaey i dalsze emocje.
Są miejsca, które opuszcza się z żalem, którego rozmiarów dopełnia nowe miejsce, na które się trafia... Tym razem tak właśnie było. Coraz cięższe chmury wiszące nad rozrzuconymi na Atlantyku samotnymi wyspami przyśpieszyły decyzję o rozstaniu się z tym niezwykłym miejscem, które będzie budzić nostalgię pewnie na zawsze. Parę dni do końca wyjazdu i co można zrobić z czasem, dysponując słabiutkim namiotem. Wybór padł na Hveragerdi, czyli na jedną z największych stref geotermalnych na Islandii. Życia temu miejscu nadają strzelające z ziemskich otchłani gorące źródła, przewalające się gorące błoto, buchająca z sykiem para wodna, kaskada kolorów normalnie nie egzystujących z sobą w przyrodzie. Mimo wszystko to już nie było "to". Deszczowa aura, mnóstwo "grilowego" towarzystwa i jakoś obco. W miejscowej wspaniałej ciastkarni zapytałem o cenę kawy i ciastka, następnie za pomocą sam nie wiem czego uzyskałem o wiele niższe ceny na te rzeczy. Ceny te obowiązywały tylko nas, aż do końca pobytu w Hvaragerdi. Trudno było w to uwierzyć rodowitym Islandczykom, a to, co z trudem przychodziło mi w Maroku, tu poszło bardzo gładko.
Czas na wyjazd do Reykjaviku. Ostatnie dni w stolicy, to podziwianie jej uroków z perspektywy rowerzysty. i rozmowy z naszymi znajomym Islandczykami, u których była to już trzecia wizyta. Dzień przed odlotem do Londynu zdarzył się całkiem nieprzewidziany ale bardzo interesujący akcent. Dzięki poznanym na Heimaey Polakom Michałowi i Magdzie, mieszkającym na stałe na Islandii, ruszyliśmy na objazd odizolowanego półwyspu Reykjanes. Można tu doświadczyć prawdziwej dzikości i surowości natury. Kamienie, słaba droga, wzburzony Atlantyk, ptactwo i brak ludzi. Rozstajemy się przy Blue Lagoon i trafiamy do turystycznego tygla. Mnóstwo ludzi z każdego zakątka świata, zanurzonych w błękitno (zielono z powodu wysokich temperatur) mlecznej ciepłej wodzie. Jest bardzo miło, jednak wszystko, co miłe, bardzo szybko się kończy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę, a raczej-czego nie widzę. W plecaku brakowało kamery wraz z filmem z całego pobytu. ...
Jak to się stało?
Utrata czegoś może być bolesna, ale utrata czegoś na Islandii jest czymś nietypowym- jest jakby nowym zjawiskiem. Kradzieże to rzecz rzadka w Skandynawii, więc jak zaginęła kamera? Zapewne nigdy nie uda się rozwiązać tej zagadki i pozostanie ona, jak to zazwyczaj ujmuję "Tajną historią Mongołów". Pomyślałem wtedy, że już nie chcę tu wracać. Sam kraj nie jest winien złu, które tam się dzieje. Przyroda pozostaje niewzruszona w swym majestacie. Winni są ludzie, których "jakość" spada. Coraz więcej przypadkowych turystów i nieprzypadkowych incydentów. Nie ma czasu na wezwanie policji- trzeba wracać na lotnisko. Postanawiamy nie spać pod terminalem- z okna autobusu widać mały hotelik. Po zapłaceniu horrendalnej sumki wchodzimy do ciemnego pomieszczenia. Godzina 21.00 więc nie tak źle, ale dla jednego ze śpiących przesadziliśmy już w momencie wejścia do tego pomieszczenia. Ile mógł, to wykrzyczał (że niby co sobie wyobrażamy, że on chce spać, bo rano ma samolot i inne w ten deseń rzeczy). Bez słowa poprosiliśmy o zwrot pieniędzy za hotel. Pozostało spanie na polu namiotowym... Nie dało się wbić na dwa centymetry śledzi. Koszmar goni koszmar. W Londynie znów nie ma bagaży. Podobno polecą prosto do Krakowa. W Krakowie też ich nie było. Po prostu zaginęły. Końcówka wyjazdu nie należała do najbardziej udanych, ale upływ czasu zaciera, co złe, a uwypukla, co wspaniałe. Wyjazd był mimo wszystko fantastyczny.
..............................................................................................................................................................
„Wpisz ile masz pieniędzy, a my podpowiemy, gdzie możesz za nie
polecieć”. Jakby nie patrzeć, padło na Turcję, a wyboru dokonała
wyszukiwarka internetowa. Nic mnie nigdy tam nie wzywało, ale przecież
ten kraj to nie tylko kolorowe, wzorzyste swetry, i spodnie typu
piramidy z lampasami, które robiły furorę w latach 90 -ych.
Przedwyjazdowa lektura wprawiła mnie w stan osłupienia. Turcja
oferuje pozostałości po starożytnych cywilizacjach, początkach
chrześcijaństwa, nietuzinkowe formacje przyrodnicze, żółwie, hieny i
kto wie, co jeszcze możliwego do doświadczenia. Czyż więc nie warto
sprawdzić, jak tam jest?
Po
drodze do Budapesztu, skąd nastąpi wylot wyłania się słowacka
miejscowość granicząca z Węgrami. Zaciekawione spojrzenia
zamieszkujących licznie te tereny Romów dają znać o małomiasteczkowym
charakterze tego miejsca. Trwa festyn, ale brak miejscowej waluty
nakazuje szukać innego, równie interesującego miejsca. Jest nim z
pewnością lokalna restauracja, w której czas zatrzymał się w miejscu w
epoce socjalizmu. Ubiory kelnerek, wystrój wnętrza i klamka do ubikacji
wręczona przez szefową tego wesołego przybytku podkreśliły jego swojski
charakter. W miejscach takich uśmiech sam pojawia się na twarzy. Unia
Europejska miewa różne oblicza.
Zawsze lubię obserwować osoby, z którymi przyjdzie lecieć. Są one
zwiastunem miejsca, w którym spędzi się najbliższy czas. Szczelnie
opakowane kobiety w czerni jeszcze nie raz będą wprawiać mnie w stan
niepokoju i podsuwać wiele pytań bez odpowiedzi. Myślę, że rzadko kiedy
ci, którzy zachwycają się zdjęciami z podróży są w stanie wyobrazić
sobie, ile elementów rzeczywistości trzeba „odseparować”, aby pokazać
wygładzone fotografie. Godziny oczekiwania na lotniskach, dworcach,
szarpanie się z naciągaczami, nieprzespane noce w pędzących
nieprzyzwoicie autobusach i cały szereg innych niewygód, aby dotrzeć
gdzieś i wywalczyć parę zdjęć. Ma to jednak swój urok.
Do
uszu dobiega wezwanie na modły- zupełnie nieudane. Bez obrazy, ale w
bardziej radykalnym kraju, odpowiedzialny za tą wersję dźwiękową mógłby
dostać po plecach trzciną... Sprzedawcy kebabów obstawiający wszelkie
możliwe miejsca obrażają się, że się omija ich stoiska (cmokają i
wykonują ruchy rękoma przywodzące na myśl zmiatanie śmieci ze stołu).
Jest kilka wolnych godzin do odjazdu nocnego autobusu, dlatego można
się zaznajomić z metropolią, jaką niewątpliwie jest Stambuł. To pewnie
Błękitny Meczet – imponujący! Równie wielkie wrażenie wywiera obwoźny
sprzedawca jabłek, który pozbawia je skórki w taki sposób, że zostaje z
niej kilkumetrowy, wąski paseczek. Trochę to nieprzyzwoite- poświęcać
tyle czasu „ulicznym magikom” podczas, gdy obok Haga Sophia i inne
znakomitości?... One jednak nie uciekną w przeciwieństwie do handlarzy,
którzy wyczuwają, gdzie podąża fala ludzi i wraz z nią znikają. Przed
wejściem do Błękitnego Meczetu należy pobrać reklamówkę z automatu, aby
opakować nią obuwie. Wprawdzie zabieg ten uchronił ów monumentalny
zabytek od nieczystości, jakie tkwią na podeszwach, lecz intensywny
zapach umęczonych stóp tysięcy pielgrzymów został utrwalony w puszystym
dywanie, wyściełającym błękitne wnętrze meczetu. Duże wrażenie, ale
nasze kościoły w niczym nie ustępują muzułmańskim odpowiednikom,
zresztą nie o wyścig tutaj chodzi.
Wszędzie sprzedaje się wyroby Dolce & Gabana, Prada, Chanel i w
zasadzie wszystko, czego dusza i ciało zapragnie. Nie są one tanie, a
na pytanie czy są oryginalne, pada odpowiedź: „są bardzo dobrej
jakości”.
Dworzec autobusowy w Stambule czyli „otogar” to symetryczna konstrukcja
z podziemnymi parkingami i setkami przewoźników. Trzeba się wiele
nachodzić, aby znaleźć odpowiedniego. Sam transport autobusowy, to
bardzo obszerny rozdział. Ciekawy i zaskakujący obraz wyłania się w
pierwszym kontakcie z firmą, w której zakupiony został bilet. Zawsze
można liczyć na przechowanie bagażu. Tym razem był on trzymany w
pomieszczeniu, w którym coś się rozkładało (jeśli ktoś wie, jak pachnie
po dłuższym czasie piwo na dnie butelki, będzie wiedział, o czym
mówię). W siedzibie firmy można skorzystać z ubikacji, sali lub
kantorka modłów, można czasem napić się darmowej herbaty lub kawy.
Wszystko to w cenie biletu- nie taniego, gdyż paliwo jest o wiele
droższe, niż w Polsce. Pocieszającym jest to, że gdy w Polsce godzina
jazdy warta jest około 5 złotych, w Turcji ok. 11 złotych, to na
Islandii 50 złotych i nikt tam nie jest specjalnie miły. Potężna flota
autobusów wprawia w zachwyt. Dalekobieżne autobusy to wielkie mercedesy
z klimatyzacją i gustownym wnętrzem. Na pokładzie tych krążowników
kursują męscy odpowiednicy prowadnic z kolei transsyberyjskiej. Dbają
oni o to, aby pęcherz pasażera nie pozostawał pusty. Roznoszą więc
schłodzone napoje, kawę, herbatę. Jest miło, ale sytuacja staje się
nieciekawa w momencie, gdy autobus jedzie kilka godzin, a dobrze byłoby
zrobić przerwę na skorzystanie z toalety. Na czas wyjazdu ukuty został
termin: „mafia urynowa”. Chodzi o to, że jedni suto leją napitki, a ich
koledzy w dworcowych toaletach zbierają żniwo od pędzących z autobusu
pasażerów. Podział zysku- pół na pół. Po nocnej jeździe ciężko zapiąć
sandały. Stopy puchną od kilkunastogodzinnego siedzenia.
Każdy zapewne słyszał słowo „Derwisz”. Derwisz to zakonnik w obszernej,
białej szacie w wysokim, stożkowatym nakryciu głowy, przy czym stożek
jest u szczytu ścięty. Tak wystrojeni panowie zaczynają się obracać
wokół własnej osi, osiągając ku chwale Najwyższego i zgromadzonego
tłumu stan ekstazy religijnej. W celu dołączenia do gawiedzi, konieczne
było udanie się w daleką trasę do miejscowości Konya. Niedawno czytałem
jak to dwie Amerykanki zapłaciły słono w Kenii, aby zobaczyć taniec
Masajów. Ci w przeciwieństwie do Derwiszów skaczą w górę, opadają na
ziemię i znów skaczą w górę. Przyszli oni na tę okazję w chińskich
gumowcach, zainkasowali sporą sumę, pozostawiając wniebowzięte
przybyszki zza wielkiej wody. Tworzy to niebezpieczny precedens- jedna
strona nie dba o jakość usług, a druga przepłaca... Niekoniecznie
pozytywne zmiany docierają do najbardziej nawet wyizolowanych
społeczeństw świata. Jak się okazało, nie było dane zobaczyć wirujących
Derwiszów (nawet w gumowcach). Najdroższy chyba na rynku przewodnik
Pascala rozpływał się w zachwytach nad miejscem spoczynku założyciela
zakonu Derwiszów i nad miastem Konya również. Nie pierwszy raz okazuje
się, że nie jest rozsądnym podążanie od miejsca do miejsca chwalonego
przez przewodnik. Z uczuciem ulgi można było opuścić mauzoleum,
szczelnie wypełnione przez polskojęzyczne wycieczki przywiezione tu z
południowych kurortów. Cała ta masa porusza się w wyznaczonym tempie i
kierunku, rozświetlając szacowne wnętrze fleszami miniaturowych
aparatów fotograficznych, najczęściej umieszczonymi w telefonach
komórkowych. Turcja od początku jawi się, jako zupełnie inny kraj, niż
Maroko- tak można by zacząć obszerną rozprawę na temat tych dwóch
muzułmańskich, choć zupełnie odmiennych miejsc. Niewierni mogą w Turcji
wchodzić do meczetów, jednak do końca nie wiedzą, jak w związku z tym
mają się zachować. Bywa, że myją stopy nie przed, ale po wyjściu ze
świętego dla Muzułmanów miejsca (stąd zapewne wspomniany zapach
wypełniający szczelnie Błękitny Meczet). Ze smutkiem należy stwierdzić,
że na tradycyjnych soukach, czyli targowiskach, sprzedaje się chińską
tandetę, dlatego „ożywczym oddechem” są sprzedawcy pijawek, waty
cukrowej, herbaty, podróbek perfum i innych ciekawych towarów. Na
każdym kroku widać przyjazne gesty i słychać standardowe pytania,
jednak nie odczuwa się ciężkości i namolności charakterystycznej dla
marokańskiej ulicy.
Kolejne długie godziny w autobusie zostały nagrodzone stopniowo
pojawiającym się nierealnym pejzażem. Bajkowa sceneria Kapadocji
materializowała się z każdym kilometrem, a jej epicentrum stanowi od
setek lat wioska Göreme. Magii niepowtarzalnym i co ciekawe,
zamieszkałym kominom z tufu wulkanicznego dodaje oświetlenie. Na kilka
najbliższych dni lokum staje się wygrzebany w skale pokój. Drąży go
wilgoć, ale czym to jest wobec basenu, gratisowo włączonego w niewielką
opłatę. W sąsiedztwie mini jaskini przebywała duża ekipa z Argentyny,
która jak się okazało, jest w długiej trasie po Bliskim Wschodzie i
Europie. Gdzie wam było najlepiej? zapytałem. W Polsce- odrzekli,
motywując to sowicie. Bił od nich niezwykły spokój, który być może
zyskiwali dzięki spożywanej w wielkich ilościach yerba mate? Spotkania
z ludźmi mają w sobie coś niezwykłego, szczególnie w tych
stechnicyzowanych czasach, kiedy dziecko wysyła sms do mamy (będącej
obok w kuchni), by ta zrobiła mu kanapkę. Kapadocja to wielki teren do
wielu pieszych wypraw. Nie wiem, czy jest sens opisywania wrażeń z
marszu Doliną Róż, Gołębią, Miłości, Ihlary i innymi prawie nie z tej
planety. Tuż przy wjeździe do rejonu Kapadocji ktoś zbudował z betonu
pojedyncze stożki, które w jego mniemaniu miały sugerować, że oto za
chwilę zobaczy się ich niezliczone ilości. Pewne jest, że to, co
wytworzył człowiek jest nieudolną marnością w stosunku do dzieła
natury. Nie można jednak powiedzieć niczego złego o mieszkańcach tego
terenu z pierwszych kilkuset lat naszej ery. Swą tytaniczną pracą
dokonali dzieła, zasługującego na podziw, porównywalny do dzieła sił
natury. W wulkanicznym materiale kuli oni swe siedziby tak, aby wróg
nie mógł się łatwo do nich dostać. Są więc lokale wykute nie wiadomo
jak, na dużych wysokościach oraz podziemne miasta, świadczące o
niezaprzeczalnym geniuszu ich twórców. Znajdują się tam miejsca, gdzie
gromadzono żywność, wyrabiano wino, składowano zmarłych czy więziono
opryszków. System szybów wentylacyjnych pozwalał wieść w miarę
normalne, a przede wszystkim bezpieczne od najeźdźców życie,
uświadamiając nam, jak potężną siłą jest instynkt przetrwania. Nie
zapomniano przede wszystkim o „strawie dla duszy”. W ukrytych
kościołach zachowały się malowidła utrwalające sceny z życia Chrystusa.
Daje to do myślenia. Ile cierpień od niepamiętnych czasów doświadczyli
ludzie podążając śladem Zbawiciela? Mimo wszystko ryzykowali, a ślady
które po sobie pozostawili każą chylić czoła dla ich istnień.
Na myśl o temperaturze panującej na zewnątrz, chciałoby się dłużej
pozostać w tych genialnych schronach. Pocieszeniem jest perspektywa
zanurzenia się w hotelowym baseniku. Właściciele noclegowni są
najwyraźniej strapieni. Wszystko wskazuje na to, że liczyli na zakup
wyżywienia u nich, a nie u miejscowych straganiarzy. Kiedyś przy
saharyjskiej wydmie przy granicy z Algierią zaobserwowałem krótką
scenkę. Wieczorem wszyscy goście ulokowani w namiotach zostali
zaproszeni na kolację. Lokum było nieprzyzwoicie tanie, a transport do
niego Land Roverem gratis, co nakazywało wietrzyć podstęp. Dwójka
młodych Czechów zamówiła tylko herbatę, co wzbudziło straszny gniew
przyjmującego zamówienie Beduina. Tanie spanie bywa czasem pretekstem,
a prawdziwy zysk przynoszą inne usługi. Wracając z jednego ze spacerów
Doliną Gołębią, gdzie nie było ani jednego turysty, zaskoczeniem
okazało się pewne miejsce. Na pustynnym terenie stoi wielki, betonowy
budynek, a w nim nieprzebrane tłumy wszelkich narodowości. Gwar
panujący wewnątrz wręcz wypchnął z klimatyzowanego molocha wprost w
objęcia rozedrganego od żaru powietrza. Co to było? Zapytałem sam
siebie. Ludzie w jakiejś ekstazie szastali pieniędzmi i kartami
płatniczymi, zaopatrując się w złote świecidełka. Dziwnie kontrastowało
to z realnym i bardzo ubogim życiem mieszkańców tego regionu. Pobyt w
Kapadocji obfitował w wiele zwykłych, ale ciekawych sytuacji.
Obserwacja biednego sprzedawcy warzyw i emocji, jakie nim targają, gdy
nic nie może sprzedać, dyskusje ze sklepikarzem wycieńczonym ze
zmęczenia, ciekawe spojrzenia, przeplatające się z nowoczesnością
archaizmy, nawoływanie muezina rozpływające się w oblanych blaskiem
wulkanicznego słońca wulkanicznych stożkach... Żal wyjeżdżać, ale
autobus przecina noc, pędząc w kierunku granicy z Gruzją.
Wnętrze autobusu wypełnione jest przyjacielsko nastawionymi Gruzinami i
Azerami. Język rosyjski znów się przydaje. Przy każdej okazji,
strudzeni trzymiesięczną pracą w południowych kurortach pasażerowie
częstują różnymi smakołykami i chętnie zagadują. Na wspomnienie
zasługuje steward autobusowy. Z miłego, starszego pana zmieniał się w
oka mgnieniu w szaleńca. Rozmowa telefoniczna siedzącej przede mną
Gruzinki została gwałtownie przerwana przez krzyczącego i jednocześnie
wymachującego wszystkimi kończynami stewarda. Gdyby nie siedzący obok
mąż kobiety, mogłaby ona zostać solidnie wyszarpana przez krewką
obsługę. Zakaz to zakaz- nie ma również niepotrzebnego wstawania z
miejsc. Mija czternasta godzina jazdy. Trzeba wysiąść we wspomnianej po
krótce w przewodniku, nadmorskiej miejscowości Hopa. Plan zakładał
również wizytę w nieodległych górach Kaczkar i siłą rzeczy zanurzenie
się w wodach Morza Czarnego. Poszukiwanie hotelu uświadomiło, że w
mieście działają swobodnie przybytki rozpusty. Znów pomocny okazał się
język rosyjski, tak bardzo znienawidzony w naszych szkołach.
Pertraktacje odnośnie spania były prowadzone z wezwaną przez szefa
panią lekkich obyczajów. Szybko da się wyczuć, że w tej miejscowości
nie ma zbyt wielu atrakcji. Mimo to coś się działo. Grupa młodych ludzi
na znak protestu wznosiła gromkie okrzyki, rozjuszając zgromadzony
tłum. Atmosfera zagęszczała się szybko, a z pobliskiego budynku
wybiegła grupa osiłków z gotowymi do akcji bojowymi pałkami. Tak
szybko, jak się wszystko zaczęło, tak szybko się skończyło. Zewsząd
atakuje bezlitośnie oblepiające powietrze. Jak się okazuje, Hopa nie
posiada plaży, więc trzeba podjechać jeszcze bliżej gruzińskiej granicy
i dopiero tam zażyć przyjemności walki z falami na kamienistej plaży.
Gęste chmury wiszące nad morzem i majestatycznymi szczytami gęsto
porośniętych gór nie wróżą niczego dobrego. Ulewa, która wypędziła
wszystkich z plaży, miała trwać wedle prognoz przez cały tydzień,
dlatego też pozostało opuścić wielki, opanowany przez deszcz rejon.
Znajomy, który był już trzy razy na Antarktydzie mówił, że zła pogoda
może sprawić, iż w czasie całego pobytu na „białym kontynencie”,
nieszczęśnik, który wyłożył kilkadziesiąt tysięcy złotych widzi tylko
mgłę... Bywa i tak. Czymże jest wobec tego kilkadziesiąt godzin
spędzone w autobusach, tylko dla krótkiej kąpieli w morzu?
Tego dnia los powiódł do ciekawej miejscowości Amasya. Szef jednego z
hoteli, oferującego nocleg za 20 złotych uległ naciskowi i
zaprezentował łazienkę. Z prysznica pozostała smętnie zwisająca rurka,
a w wannie pływał imponujących rozmiarów karaluch. Dla podkreślenia, że
wszystko jest w porządku, właściciel skwitował to znanym wszystkim: „no
problem!”. Po włączeniu telefonu okazało się, że w Stambule doszło do
zamachów terrorystycznych, w wyniku których zginęło kilkanaście osób a
wiele zostało rannych. Co dziwne, nikt z napotkanych ludzi nie wiedział
nic na ten temat. Każdy był zajęty swoimi sprawami. Próbowałem pytać,
używając mimiki, ale wywoływało to tylko śmiech. Na ulicy policja
uporczywie coś oznajmiała przez megafony. W tej atmosferze trzeba było
dotrwać do końca wyjazdu. Główną atrakcją Amasya są groby królewskie,
wykute w potężnej górze, na szczycie której znajduje się imponująca
fortyfikacja. Groby, mimo monumentalizmu wyglądają znacznie lepiej z
dołu, niż z bliska. Wielu turystów postanowiło uwiecznić swe imiona i
bliżej nieokreślone myśli, ryjąc je w skale, właśnie tutaj... Obok stoi
jakaś zawalona altana, a w miejscu, gdzie archeolodzy coś odkryli,
położona jest szklana tafla, szczelnie przykryta pyłem i gruzem. Na
pocieszenie pozostał piękny widok na miasto. Jeszcze wspanialsza
panorama roztacza się ze wspomnianej warowni, do której droga prowadzi
przez ubogie siedliska ludzkie. Kobiety i dzieci uśmiechają się, a
mężczyźni ku memu zaskoczeniu zapraszają na modły do meczetu. (być może
to sprawka mojej zbyt długiej już brody). Po zmroku miasto wchodzi na
coraz wyższe obroty. Tłumy ludzi w spokoju oddają się piciu herbaty z
wielkich samowarów przy dźwiękach tradycyjnej muzyki tureckiej na żywo.
Obok wesele, ktoś kogoś zajadle goni, a w Stambule rozpacz setek rodzin
po nieoczekiwanym ataku kurdyjskich separatystów.
Ostatni, prawie niewidoczny punkt na mapie i nikły ślad w przewodniku
to miejscowość nad Morzem Czarnym: Akçakoca. W trakcie jazdy
dalekobieżnym autobusem, podszedł nieoczekiwanie zmiennik kierowcy i
kazał rozmawiać przez telefon komórkowy (tym razem wolno było). Okazało
się, że trzeba wysiąść, gdyż autobus nie pojedzie zamierzoną trasą.
Transport turecki działa jednak na tyle wspaniale, że bez problemu
udało się złapać podmiejski autobusik, który również do celu nie
dojechał. Na pomoc przyszedł sympatyczny pan, który podobno był
redaktorem miejscowej gazety. Człowiek ten przejął się na poważnie rolą
przewodnika i dzielnie prowadził przez cały, bardzo długi dystans, aż
do samej stacji autobusowej. Po drodze z widocznym wyraz dumy witał się
ze znajomymi i robił zdjęcia- wszak grupa turystów z wielkimi plecakami
to w miejscowości Duzce to chyba niepospolity widok. Zastanawiające
jest, jakim cudem mamy znaleźć się nad morzem, skoro wokół wielkie,
górskie przełęcze i krajobrazy niewiele różniące się od mongolskiej
pustyni? Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, góry rozstąpiły
się, ukazując połyskujące w zachodzącym słońcu bezkresne wody. Drugie
dotknięcie czarodziejskiej różdżki nastąpiło po wyjściu z busa. Niczym
spod ziemi wyrósł człowiek, proponujący tanie spanie w swym domu z
trzypokojowym mieszkaniem z widokiem na morze. Nie było tym razem
żadnego podstępu. Całkowity brak turystów i małomiasteczkowa atmosfera
zrekompensowały czas spędzony w nadmiarze w środkach transportu.
W głowie pozostają pojedyncze sceny: cztery kobiety szczelnie przykryte
czernią, wysiadające z równie czarnego volkswagena transportera,
miejscowy młodzieniec mówiący z niezachwianą pewnością i błyskiem w
oczach, że Kurdowie nigdy nie uzyskają niepodległości, piesek z
poważnie uszkodzoną łapką. Zwierzęcia tego szukaliśmy wraz z Ilonką
każdego dnia, aby nakarmić go parówkami. Osobiście wolę sam niczego nie
zjeść, a w to miejsce nakarmić głodne od wielu dni zwierzę. Zdarzyło
się, że na parówki łakomie patrzyła dwójka chłopców, więc i im trafił
się przysmak. Zastanawiałem się długo, co myśli sobie dziecko na
kolorowym placu zabaw, kiedy towarzyszy mu mama, której z powodu
czarnego ubioru w ogóle nie widać...
W Stambule nic nie wskazywało, że parę dni wcześniej nastąpiły tu
krwawe akty przemocy. Sprzedawcy skarpet, butów, podrabianych zegarków,
torebek i innych wytworów masowej produkcji szczelnie wypełniają
chodniki, tunele a nawet tory zajezdni tramwajów, odpoczywających po
całodniowej służbie. Rozbudzająca wyobraźnie Haga Sophia w dużej części
była pokryta rusztowaniami. Resztę wypełniały tłumy turystów. Myślę, że
trzeba mieć bardzo dobry dzień, aby przeżyć jak należy wizytę w tym
szacownym miejscu... Na pocieszenie pozostaje mini rejs Cieśniną
Bosfor. Ciekawe to wrażenie przepływać pod gigantycznym mostem, na
którego jednym brzegu leży patrząca w kierunku Turcji Europa, a na
drugim Azja, która jak się okazuje, niewiele, a może coraz mniej różni
się od starego kontynentu. Turcja jest niewątpliwie zasługującym na
uwagę krajem. Aby nie opuścić go z uczuciem niedosytu, trzeba znaleźć
własną koncepcję na ten wielki, zróżnicowany, barwny i niestety już nie
tani fragment naszej planety.
..............................................................................................................................................................
To mój drugi pobyt w kraju Czyngis Khana. Jest coś, co przyciąga do
tych miejsc. Nie da się tego wyrazić w kilku słowach. Ktoś zapytał- „po
co tam znowu lecisz? Przecież już byłeś?” Myślę, że można tam wracać
wielokrotnie, gdyż kraj ten ma do zaoferowania coś, co w naszym
społeczeństwie stopniowo zanika: szeroko pojętą gościnność. W czasie
tej wizyty chłonąłem po prostu kolory, zapachy, dźwięki, delektując się
kontaktem z tą niezwykłą rzeczywistością. Nie piszę o datach,
godzinach, czasach przejazdów, nazwach miejsc....niech sen trwa...
Samolot rosyjskich linii Aeroflot jest już nad terytorium Mongolii.
Bogactwo krajobrazu jest jednocześnie znakiem zapytania: jak można
poruszać się pośród tych zawiłych wytworów przyrody? A jednak....
Niezapomniany wschód słońca i komunikat: zbliżamy się do Ulaanbaatar,
temperatura 2 stopnie Celsjusza... Taxi i znowu, jak przed rokiem czuję
ten nietypowy klimat - muzyczka ludowa dobywająca się z głośników,
krowy przebiegające przez ulicę dojazdową do stolicy, dymiące kominy,
mijające nas zatłoczone autobusy. Tym razem nikt na nas nie czeka.
Trzeba zadbać o załatwienie transportu wraz z dobrym kierowcą- za
rozsądną cenę...Nieco wygórowane oczekiwania, ale...dlaczego nie? Plac,
gdzie wynajmuje się jeepa...osaczają nas zewsząd „chętni do pomocy".
Problem w tym, że oferujemy sumę, o której oni nie chcą słyszeć. 30
dolarów za dzień??? Odchodzą i znów przychodzą. Zionące alkoholem
oddechy i drapieżność, ale wszystko mieści się w szeroko pojętej
normie. Stojąca obok Mongołka, wyglądająca na bardzo dystyngowaną panią
przemawia w języku...polskim. Okazuje się, że jest w Polsce lekarzem.
Pomaga w pertraktacjach, wskutek których wyłania się niepozorny
człowieczek- bardzo mocny, ale i bardzo spokojny. Mówi, że pojedzie na
naszych warunkach. To był kluczowy moment- trudno w to uwierzyć, ale w
czasie całego wyjazdu nie mieliśmy żadnych problemów z kierowcą Erdene
i jego mechanikiem Mun-chu. Każdy z nas mówił w swoim języku. Na nic
rosyjski...Nie było jednak problemu...żadnego! Już w czasie zakupów
widzimy, że Erdene jest pracowitym człowiekiem. Ruszamy.... Pewien
ludowy utwór, który w zeszłym roku wywoływał euforię naszego drivera,
tym razem wywołuje podobne objawy u naszego, z tą różnicą, że dodatkowo
wlewa w niego ducha pirata drogowego...bum! Pęka coś ważnego...
pierwsze spawanie. Skąd na drodze warsztat? Zaliczam to, jak i wiele
innych dziwnych zdarzeń do „Tajnej Historii Mongołów” (THM). Mimo, że
nie rozumiemy się werbalnie, jesteśmy się w stanie komunikować na inne
sposoby- stopniowo uczymy się siebie i ustalamy zasady naszej gry.
Każdemu ma być dobrze. Dzień ma się ku końcowi. Hotelik ma swoją
atmosferę. Drewniane dechy w łóżku, które nagle się zawalają, brak
wody- to jest to! Lubię wieczorem poszwędać się po okolicy. Obok
siostra kąpie brata w metalowej balii- uroczy widok. Jesteśmy obok
ważnego ośrodka kultu religijnego. Wczesny ranek, wschód słońca,
cisza.... Mali mnisi dmą w muszle... To sygnał przywołujący na modły
pozostałych. Dwóch młodzieńców w bordowo- żółtych tunikach rytmicznie
kładzie się na brzuchach i podnosi, wznosząc splecione ręce w górę.
Napływa coraz większa liczba starszych i młodszych adeptów. Na zewnątrz
młynki modlitewne, wokół wzgórza. Atmosfera wewnątrz głównego miejsca
zgromadzenia tchnie niesamowitością. Wonne kadzidełka, zajmujący
miejsce mnisi w charakterystycznych żółtych czapkach i... ciekawa
scena... Głównodowodzący lama ze srogim wyrazem twarzy, wymierzający
mocne razy kijem w plecy (pewnie nieokrzesanego jeszcze) młodego
mnicha... Ciekawe, co przeskrobał? Uroczysty, podniosły śpiew wypełnia
kolorowe wnętrze świątyni, po nim następują monotonne modły. Grube
głosy przeplatają się z jeszcze niewykształconymi głosikami dzieci.
Kolejny (spóźniony na celebrację) otrzymuje mocne razy. Przychodzi
moment wywołujący dreszcze... gra na rogach i coraz szybsze uderzanie
blach... Tworzy się swoisty nastrój... ciekawe, czy kiedyś ponownie
zostanie tu przeniesiona stolica?
Czas jechać dalej. Kierowca podekscytowany podwozi nas pod ogromną
skałę -widać, że to miejsce kultu, ale i...biznesu. Nagle pojawia się
młody chłopak, który namawia mnie, abym pod skałę podjechał na koniu...
nie w smak mi takie „atrakcje"- jakoś się wywinąłem... Kolejne
dziesiątki kilometrów po nieistniejących drogach. Zbłądziliśmy ale nic
to... zazwyczaj „ląduje się” w jakimś fajnym miejscu. Tym razem był to
potężny kanion rwącej, pełnej łososi rzeki. Unikamy takich
turystycznych miejsc, ale nie było nikogo. Zarządcami byli młodzi
chłopcy, władający pięknie językiem angielskim. Nocny spacerek w
kierunku zachodzącego słońca i magicznej sceny- zapędzanie do zagrody
stada koni, zataczających wielkie kręgi w tumanach kurzu...
Nie jeden dziwi się, słysząc, że w Mongolii są wulkany... Lubię
wulkany...Wchodząc z mozołem po sypiącym się pumeksie, zobaczyłem
scenę, która głęboko zapadła mi w pamięć. Maleńka, sapiąca postać z
warkoczykami mokrymi od potu, niosąca worek z kumysem… Do dziś czuje
coś dziwnego, przypominając sobie tą dzielną dziewczynkę, która nie
dała sobie pomóc. „Jakiś natrętny dziwnie wyglądający człowiek chce mi
zabrać kumys"- pewnie pomyślała... Niesamowite jest otoczenie
wulkaniczne... mało śladów życia, cisza... a kiedyś tak wiele tu się
działo. Warto się wsłuchać w te tajemnicze miejsca.
Po drodze dzieją się ciekawe rzeczy... Zatrzymuje nas jakiś człowiek z
UAZ-a jadącego z przeciwka. Skinięcia głowy, uśmiechy i...w naszym
dzielnym autku jedzie dodatkowych pięć osób. Jedziemy razem kilkaset
kilometrów. Częstujemy się nawzajem smakołykami- bardzo lubię
mongolskie (nie mięsne!!!) delikatesy. Zaskarbiłem tym sobie względy w
niejednym gerze ( mongolskim domku-namiocie). Mój uśmiech wywoływał
reakcję łańcuchową i dostawałem więcej. Czas na sute-caj (herbatkę z
wkładką solno-maślaną). Przy gerze stoją przedpotopowo
wyglądające jaki, a obok w skupieniu montowany jest zestaw satelitarny.
Uwielbiam wprost pojawiać się w przypadkowych gerach - to jak drzwi do
innego świata. Nie wiadomo, czym zaskoczą nas gospodarze. Może
poczęstują tabaką, może mongolską wódką (ajrak)... ciekawe, jak tym
razem będzie urządzone wnętrze? Wielką przyjemność sprawia mi też
dawanie Im różnych rzeczy, z których oni z kolei się cieszą. Nasz UAZ
znowu podskakuje na niewyobrażalnych dla przeciętnego kierowcy
traktach, a z głośników dochodzi zawodzenie ałtajskich śpiewaków.
Znowu przypadek- trafiamy na mały Naadam, czyli mongolskie święto,
którego główne obchody przebiegają w lipcu w stolicy kraju. Nieśmiało
obserwowałem proces rozkładania gera- zostałem natychmiast poproszony i
ku uciesze ludzi, w niezgrabny sposób łączyłem kolejne elementy tej
genialnej konstrukcji. Bałem się bardzo jednej rzeczy...zabijania
zwierząt, co jest nieodłącznym elementem mongolskiej egzystencji. Jest
jednak coś... można zabić i ...zabić...Tu nie respektuje się
uśmiercania malutkich zwierząt - muszą one najpierw nacieszyć się
życiem na słońcu, wietrze, soczystej trawie. Szybkie nacięcie,
ściśnięcie tętnicy i koniec. Czy w naszym kraju postępuje się
podobnie...? Dużo przemyśleń... Nocny spacer ze strachem na
grzbiecie...trzeba uważać...Tutejsze warczące psy, podążające za tobą w
mroku to nic przyjemnego. W nocy myszy wgryzały się w torbę z jedzeniem
- fajnie było je obserwować. Poranek i „karawana rusza dalej". Na
horyzoncie wyłania się coś, co ożywia umysł i ciało (to nie Red Bull).
Długi na wiele kilometrów jasny kształt... Jedziemy wiele godzin, nie
spotykając przez cały dzień ani jednego gera... Zaczyna się pustynny,
niezwykły pejzaż. Po drodze rozkładające się zwierzęta. Koloryt tego
miejsca urzeka swą dzikością. Nie sposób nie urządzić sobie
pikniku-właśnie tu, przy nadciągającej burzy... Nieuchronnie zbliżamy
się do cywilizacji... Niezbyt lubię te momenty ale tworzą one ścisłą
całość wraz z otaczającą przyrodą. Miasto Khovd... wiem, że to duży
ośrodek, wiem też, że brak tu prądu i wody... ciekawy mix. Hotel
zaskakuje - z jednej strony luksus a z drugiej brak wody i prądu...
Kierownik zapewnia, iż będzie prysznic i faktycznie - dwie panie
przytaszczyły kocioł z nagrzaną wodą i urządzenie zwane prysznicem...
Potrzeba matką wynalazków, więc... końcówka węża zanurzona w kotle
ciągnie z niego wodę- pod warunkiem, że rytmicznie naciskasz stopami na
dwa pedały, dzięki czemu woda jest zasysana i tłoczona do węża
zakończonego „słuchawką” prysznica. Czyli: pracują dwie nogi, jedna
ręka trzyma prysznic, a druga szoruje nieświeże po tygodniu nie mycia
się ciało. To działa!!! Śmieję się pisząc to. W salonie pojawił się
gryzący dym. Jak się okazało, że pod naszym balkonem dziewczyny
wykazywały się przedsiębiorczością i ważyły w kotle coś, z czego
powstaje „napęd do pieca"- ciemne krążki o zapewne niezłej mocy
energetycznej.
Miasto jest pięknie położone, ale na każdym kroku pojawiają się
interesujące rzeczy - posępne bloki z wystającymi z balkonów rurami
odprowadzającymi dym z pieców, krwawe jatki i warkoczące generatory
prądu. Wskutek niepłacenia rachunków, Rosja odcięła energię - to tak w
skrócie.
Budzimy sensację na dyskotece, gdzie poznajemy dwójkę przesympatycznych
Hiszpanów. Dalej nasze losy łączą się, urozmaicając podróż. Szczególnie
Sandra, z wrodzonym sobie gorącym temperamentem reagowała na
zaskakujące elementy mongolskiego krajobrazu. Przemieszczamy się wciąż
na zachód, wkraczając w krainę Kazachów, zamieszkujących tą cześć
kraju. Z wielką ciekawością spoglądamy w najbliższą przyszłość,
zastanawiając się, jacy będą Ci Kazachowie? Pierwszy napotkany
przypominał swą mocą Juranda ze Spychowa... Nie miał ręki, jednak biło
od niego coś, co można ująć „rób, co ci każę i nawet nie myśl o
sprzeciwianiu się"... Kolejny (dostojny, zasuszony starzec o szczerej i
doświadczonej przez życie twarzy) z wielką przyjemnością spałaszował
barszczyk Amino, który mu zaproponowałem.
Wraz z Hiszpanami dojechaliśmy do ostatniego dużego miasta na zachodzie
- Olgi... Tu sytuacja energetyczno - hydrologiczna podobna jak w
Khovd... Nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie, jakie dziwne rzeczy
mogą się zdarzyć, gdy brak prądu... Idziesz w nocy, drogę rozświetlają
tylko gwiazdy i nagle... wpadasz do studni kanalizacyjnej, bo
porozkradano żeliwne zamknięcia. Albo... idziesz do muzeum i wraz z
biletem otrzymujesz latarkę (brak prądu zaskakuje w niezwykłych, choć
tak naprawdę w zwykłych sytuacjach).
No dosyć tych śmiechów- rozpoczynamy ostatni etap trasy, wiodącej do
majestatycznych ponad czterotysięcznych szczytów -Altay Tavan Bogd. Czy
uda się po drodze zobaczyć Kazachów z drapieżnymi ptakami? Okazało się,
że nic prostszego... poruszamy się w „wielkim nic” i nagle kierowca
robi skręt w równie „wielkie nic", gdzie stoi ger, którego właściciel
posiada właśnie takiego ptaka (THM). Czy to nie jest niesamowite? Nie
dało się nacieszyć tym widokiem! Zbyt bliskie podejście do orła
wywoływało jego ostrzegawcze syczenie.... Właściciel pieścił go z
większym namaszczeniem, niż swe dzieci! Kurtuazyjne gesty, herbatka,
smażone na tłuszczu faworki i przed siebie jechać czas... Mijamy
niesamowity cmentarz i całkowicie wyludnioną
miejscowość...apokaliptyczny widok. Koniec jazdy....dalej tylko na
wielbłądach, lub koniach. Jesteśmy u celu. Dwa namioty- jeden dla
turystów, w drugim zamieszkują tutejsi zarządcy. Znowu niepowtarzalny
klimat. Rześkie powietrze i coraz zimniej... jesteśmy blisko lodowca.
Wokół majestatyczne góry, ociężałe jaki i szum wody. Wieczór spędzamy
oglądając kazachski koncert w telewizji. Udało mi się też namówić
dziewczyny do zagrania i zaśpiewania- to coś zupełnie odmiennego dla
naszych uszu. Nazajutrz wsiadamy na wielbłądy i po niemałych problemach
z narowistością jednego z nich, stąpamy po skalisto - bagnistym
terenie. Stopniowo pogoda zaczyna płatać figle. W oczy sypie drobny
śnieg, a potężne góry znikają zasnute mgłą... Po dotarciu na miejsce,
łaskawa aura zostawia naszym oczom kawałek tego czarownego miejsca.
Powrót daje się we znaki pewnym częściom ciała... W czasie trasy
powrotnej do Olgi mamy szczęście...trafiamy na kolejnego Kazacha z
Orłem. Jego ojciec (kto wie, czy nie stuletni starzec) z bezgranicznym
zafascynowaniem dotykał mojego plecaka, kurtki, plastików... ciekawe,
co sobie myślał? W zamian za okulary przeciwsłoneczne dostałem
wzorzystą kazachską ozdobę nad łóżko. Niezbyt ucieszyła się z tej
wymiany żona gospodarza, ale ten nie pozwolił mi się nad tym
zastanawiać... Po drodze przerwa na herbatkę, ciasteczka, mleko jaka.
Fascynujące jest wnętrze gera- tu na ziemi leżał dziwny obiekt. Okazało
się, że jest to chyba...żołądek jaka z masłem w środku. Nie wiedząc,
jak wyrazić mój zachwyt podawanymi specjałami, mówiłem „ajajaaj", co
wywoływało salwy śmiechu. Zdjęcie dumnego gospodarza prezentującego swą
strzelbę i ruszamy... Znowu w Olgi...czekając na samolot udajemy się
wraz z naszymi Hiszpanami na disco imprezę. Wzbudzamy wielką sensację,
rozkręcając całą salę przy przygniatających dźwiękach grupy
Rammstein... Były momenty, w których sala stała i przyglądała się
naszym wyczynom, jednak najciekawsze jest to, że przydzielono nam
ochronę wojskową! Do Ulaanbaatar wracamy samolotem wewnętrznych linii
MIAT. Zmartwiłem się, że nie mam miejsca przy oknie, ale mimo zajętych
już miejsc zostałem usadzony przy oknie! Widoki z niskiej wysokości
uzupełniają nasze skromne wyobrażenia o Mongolii. Ps. Do domu
przywiozłem mnóstwo mongolskich specjałów, aby poczęstować nimi
znajomych, którzy pojawią się na zwyczajowym pokazie slajdów. Po
niezbyt długim czasie moja mama zapytała o podejrzany zapach dobywający
się z szafki. Jak się okazało, wszystko uległo bardzo szybkiemu
zepsuciu. W miejscu oddalonym o kilkanaście godzin lotu samolotami
produkty te mogłyby leżeć jeszcze długo w zaciszu geru. Zmiana
otoczenia może mieć piorunujący wpływ i to nie tylko na jedzenie.
Filmy uzupełniające relację
Mongolian life
Mongolia hunters
..............................................................................................................................................................
Mongolia hunters
..............................................................................................................................................................
Spowita śniegiem Polska zostaje za nami. Zapominamy też o niepokojach w
świecie muzułmańskim, wywołanych publikacją karykatur Mahometa. Z góry
widać mnóstwo światełek, błyszczących na tle bezkresnych ciemności
zalewających afrykańską ziemię. Wielokrotnie przerywany sen na
niewygodnych fotelach lotniska w Casablance i wreszcie pierwsze kroki
po nieznanym gruncie. Klinicznie czysta stacja kolejowa, komfortowy
pociąg, mnóstwo zieleni, kwiatów, kaktusów i slumsów za oknem.
Casablanca Casa Port- czas znaleźć miejsce noclegu. Krążymy po
nowoczesnym otoczeniu i oswajamy się powoli z nowością w wydaniu
marokańskim. Na ulicach mnóstwo dobrych samochodów, przyjaźni ludzie,
kwiaty w ogrodach i... ten zapach, który często był naszym towarzyszem:
Dojście do Wielkiego Meczetu Hassana drugiego zajmuje mnóstwo czasu,
daje jednak możliwość wkomponowania się w nowe otoczenie. Meczet wart
kilkaset milionów dolarów robi potężne wrażenie, które potęguje się w
zestawieniu ze znajdującą się obok Medyną- starą częścią miasta.
Transowy wręcz głos wzywający na modlitwę, dobywający się z głośników,
wywołuje dreszcze. Niewielu turystów, muzułmanie snujący się po
wypolerowanej, gigantycznej posadzce i fale Atlantyku, obijające
się o brzeg... Inny świat. Stojąc przed Medyną w głowach rodzi się
pytanie: wejść, czy nie wejść do tego obcego świata? Wchodzimy w
stragany z żywnością i tysiącem innych rzeczy. Pojawia się lęk przed
nieznanym. Pod nogami walają się resztki rozkładających się ryb, warzyw
i nie wiadomo czego jeszcze. Zgiełk, ruch, momentami dotkliwy odór
wpływają na przyśpieszenie kroków i pracy serc. Wraz z czasem czujemy
się coraz bezpieczniej i wielką stratą byłoby ominięcie tych ruchliwych
zaułków, gdzie życie toczy się według swych specyficznych
prawidłowości....
Al. Jadida. 12-13.02.2006 Przed wizytą w nowym miejscu, jego
wyobrażenie kształtuje się poprzez lekturę i wyobraźnię. Rzeczywistość
pokazuje, jak daleko ten obraz jest różny od rzeczywistego. Oczywiście
zostaliśmy oszukani przez taksówkarza, gdyż zamiast 10 dirham za taxi
zapłaciliśmy po 10 dirham- razem 30: Tuż przed hotelem, gdzie mieliśmy
spać, wyrósł spod ziemi starszy pan, który natychmiast przekonał nas do
spania w innym hotelu (Boureaux). Faktycznie było to dobre miejsce, a
my nieświadomi niczego pozyskaliśmy na 2 dni przewodnika... Hamid
władający kilkoma językami okazał się świetnym kompanem, dzięki któremu
bez zahamowań, czy przyspieszonego kroku wchodziliśmy w różne,
najciemniejsze zaułki. Dużo rozmawiamy, podążając transowym tempem.
Jedno jest pewne- nie poczulibyśmy w tak pełny sposób marokańskich
klimatów, gdybyśmy chodzili sami. Pijemy wspólnie miętowe herbatki,
kawkę, jemy pyszne ciastka. Wspólnie odwiedzamy położoną nad Oceanem
miejscowość Azzemour. Żadnych turystów, przyjazna atmosfera.
Przedzieramy się spokojnie gwarną główna ulicą, pnącą się w górę.
Dzięki Hamidowi kupujemy wszystko taniej- ja "kupiłem" sobie tatuaż
przedstawiający skorpiona i oko- to na wypadek potrzeby ochrony przed
czyimś złym spojrzeniem. Wielką przyjemność sprawia snucie się wąskimi
uliczkami, ozdobionymi kolorowymi fasadami domków. W drodze powrotnej
do Al. Jadida trafiamy na początek demonstracji przeciwko kpieniu z
Mahometa poprzez nieszczęsne karykatury. Z zaciekawieniem podążamy
brzegiem Oceanu i oglądamy domostwa osadzone na stromej i sypiącej się
ścianie. Tworzą one mur słynnego portugalskiego miasta. No cóż... to
raczej skromna pozostałość po świetności. Jest bardzo brudno, ale
ciekawie wygląda wnętrze miasteczka, widziane z murów, którymi
podążamy. Dziwna była krótka historia zwiedzania z przewodnikiem tego
miasta... Mimo, że go nie prosiliśmy o to, już byliśmy w jego
objęciach... Zaprowadził on nas do bramy, za którą znajdował się
niegdyś rezerwuar wody. W praktyce oznaczało to pomieszczenie ze
sklepieniami, do którego górą wpadała wiązka światła, oświetlająca
wielką kałużę wody. W kałuży odbijało się owo sklepienie, tworząc
ciekawe złudzenie przestrzenności. Tuż nad Oceanem kręcone były
sekwencje filmu "Malena" z Monicą Bellucci. Hamid grał tam (co z dumą
wiele razy podkreślał), jako statysta. Niestety po przyjeździe nie
udało się nam go wyłowić na owym filmie, mimo ogromnej koncentracji
(pewnie skoncentrowaliśmy się… ale na urodzie Moniki Bellucci) Bardzo
ciekawe były wizyty w domach braci Hamida. Wnętrza owych domów były
bardzo surowe. Za to podejście do nas bardzo łagodne i przyjacielskie.
Wspólnie zjedliśmy tradycyjny kus-kus z warzywami, z tradycyjną
herbatką, kawką i... coca- colą: U drugiego z braci obejrzeliśmy
wspaniały film z ceremonii inicjacyjnej syna, który w uroczysty sposób
był przewożony na koniu po całym mieście. Bardzo ekspresyjna muzyka i
uroczyście ubrany, śpiewający i tańczący tłum sprawiły, że do dziś
wciąż w uszach słyszę dźwięki hałaśliwych, lecz radośnie brzmiących
instrumentów i czuję tą magiczną atmosferę. Każdy z nas otrzymał drobny
upominek, bez pozostawienia śladu odczucia, iż należy się jakoś
odwdzięczyć. Na koniec pobytu w Al.- Jadida, zjedliśmy tradycyjne
ciasteczka w ulubionej ciastkarni, pożegnaliśmy się z braćmi i
skierowaliśmy się w kierunku poleconej nam miejscowości Al- Sawira.
14.04.206 Al- Sawira. To miasteczko ma coś w sobie. Zwane jest
"wietrznym miastem" z uwagi na mocne wiatry wzbudzające gigantyczne
fale na Atlantyku. Ptaki kłębiące się w porcie na tle zachodzącego
słońca odbijającego się od grubych murów fortu oraz potężne,
kilkunastometrowe fale rozbijające się z hukiem o skały nadbrzeża to
obrazy, które na długo pozostaną w pamięci. Miło jest poobserwować
pracę tamtejszych ludzi, którzy wytwarzają wspaniałe mniej lub bardziej
użyteczne przedmioty. Kanadyjczycy, z którymi rozmawiałem opowiedzieli,
że mieli dziwną historię w tej miejscowości. Też lubią popatrzeć, jak
ludzie pracują. Zatrzymali się więc przy człowieku wykonującym pudełko
z drewna, a że koniec pracy był jeszcze odległy, zapytali go, kiedy
skończy. Przyszli po paru godzinach, by zobaczyć gotowy wyrób.
Zadowoleni odeszli, lecz zostali zatrzymani przez tego człowieka, który
zażądał kupienia tego przedmiotu. Oczy tego miłego człowieka zmieniły
się nagle i wręcz zaczęły płonąć... Doświadczyliśmy tego nie raz...
15.04.2006 Marrakesh Sama nazwa tego miejsca wywołuje dreszcz. Znane
powiedzenie "podroże kształcą" jest znakomite do przywołania w tym
miejscu. Nie należy się sugerować potocznymi opiniami, ale przeżyć
samemu daną rzecz. Doświadczenie Marrakeshu było przedziwne i wcale nie
pozytywne. Ogromny zgiełk i przytłaczająca liczba turystów sprawiły, że
jak najszybciej chciało się zaszyć w zimnym hotelowym pokoju. Plac
Straceńców - Djemaa El Fna rozczarował... Tanie sztuczki demonstrowane
przez poszukiwaczy grosza wcale nie były zachwycające, a złego wrażenia
dopełniał fakt, że natychmiast było się atakowanym o pieniądze za
spojrzenie na "artystyczne występy". Pieniądze były pobierane tylko od
turystów... Może dalej nie będę opisywać moich wrażeń, lecz pozwolę
tym, którzy kiedyś tam się znajdą, samemu doświadczyć tego miejsca.
Poszukiwaliśmy zapewne czegoś innego, więc stąd to rozczarowanie.
Przyrzekliśmy sobie, że nie damy się już oszukać. Z tym postanowieniem
ruszyliśmy na stację autobusów. Odjazd za dwie godziny... Widzący nasze
strapione miny człowiek, z wielkim zapałem w oczach powiedział, żebyśmy
szybko za nim pobiegli, bo jest szansa, że jest jeszcze interesujący
nas autobus. Ucieszeni popędziliśmy, kupiliśmy bilety, zapłaciliśmy mu
i podziękowaliśmy za dobre serce. Z ciekawości zapytałem kierowcę, za
ile ruszamy- odparł spokojnie: za dwie godziny.
16-17.04.2006 Agdz. Dojeżdżamy do Warzazat- ponoć coraz bardziej słynne
centrum filmowe, lecz to nie dla nas. Zmierzamy więc dalej do Agdz.
Odbywa się to za pomocą Grand Taxi, czyli starego mercedesa, który
zapełnia się 7 osobami! Wspaniała jakość drogi i genialne widoki
pozwalają zapomnieć o pękającej w szwach taksówce. Agdz to malutkie
miasteczko, ale pobyt w nim dostarczył nam niezwykłych wrażeń.
Chodzenie pośród gajów palmowych było sam w sobie niezwykłe z uwagi na
niezwykłą scenerię. W oddali majaczyły piękne góry z wioską idealnie
wpasowaną w ich specyficzny koloryt.
W zasadzie wszyscy mają tu telefony komórkowe, więc nie dziwi widok
Tuarega wydobywającego spod sukmany nowoczesną Nokię: Towarzyszące nam
dzieci z nadzieją domagają się długopisów. Nie są w stanie już za nami
iść, gdyż podążamy na wielką górę. Na szczycie spokój, mocne słońce i
jeden z bardziej niezapomnianych momentów. Raz z Agdz, a raz z
sąsiedniej miejscowości dochodził niesamowity dźwięk wzywający na modły
do meczetów. Dźwięk był niesiony z oddali przez ciepły wiatr i
powodował nasze znieruchomienie. Widok z góry to wysuszone słońcem
wioski i wielki pas oaz palmowych. Wspaniałe chwile. Powrót z góry:
pustka, cisza, cień palm, zbieranie kolorowych kamieni, nieograniczona
niczym wolność: Wieczorem zakupy świeżego pieczywa, żywe dyskusje w
miejscowym barze z przyjaznymi ludźmi i czas na skierowanie myśli ku
następnym miejscom.
18-19.04.2006 Zagora. Po drodze cudowne widoki palmowych gajów, wiosek,
kazb, zaśnieżone szczyty Atlasu, urwiste przepaście, zepsute koło
autobusu i jesteśmy w Zagorze. Po drodze okrutnie męczył nas naciągacz,
który oferował wycieczkę na wielbłądach i inne super atrakcje. Był
uciążliwy, niczym mucha, dlatego na miejscu zrezygnowaliśmy z jego
usług. Nie chcieliśmy już ocierać się o to natręctwo i obłęd w oczach.
Wybraliśmy bardzo spokojnego człowieka, który starusieńkim Renault
zawiózł nas do swego hotelu. Było to bardzo przyjazne miejsce ze
wszystkim, czego do szczęścia potrzeba. Camping prowadzi dwóch miłych i
nienarzucających się Tuaregów. Dużo z nimi rozmawialiśmy. Jeden z nich
spędził 5 lat w Australii, jako poskramiacz wielbłądów, co daje się
odczuć w jego sposobie bycia (w pozytywnym kontekscie). Z żartem
podchodził do muzułmańskiej tradycji. Uśmiechając się mówił, że
muzułmański obrządek jest kultywowany po to, aby starsi ludzie mieli
zapewnioną gimnastykę (oddając pokłony Allachowi)... W międzyczasie
pojechaliśmy do robiącej wrażenie żydowskiej kazby. Zarządca oprowadził
nas po muzealnym terenie. Jak zwykle tkwiliśmy w postanowieniu nie
dania się naciągnąć. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy w sklepie... Dla
mnie był to horror, gdyż czułem, że wokół mnie zacieśnia się
niewidzialna sieć, która powoduje szybsze bicie serca, pot na czole i
coraz większą duszność...Nacisk na kupno czegoś zwiększał się
ustawicznie. Zacząłem popełniać szereg błędów... Postanowiłem zagrać po
europejsku i kupić cokolwiek, aby się ode mnie odczepiono. Im
wybierałem mniejszą rzecz, tym cena była brutalniejsza, a ja straciłem
ochotę na targowanie się. Wiem, że trzeba uszanować tą tradycję, ale z
drugiej strony patrząc powinno się też uszanować gościa. Pisząc to
czuję tamto ciśnienie... Temu miłemu człowiekowi zaczęły płonąć oczy i
zaczęło być nieprzyjemnie. Uratowały całą sytuację dziewczyny, które
wzięły na siebie konsekwencje wynikłe z uwikłania się w tą sytuację.
Rozmawiając z wieloma ludźmi czułem braterską wieź, gdyż doświadczyli
oni wielu podobnych sytuacji. Nie dla wszystkich przyjezdnych jest to
łatwe i przyjazne. Marokańczycy nie byli zainteresowani tym, że
jesteśmy z tej biedniejszej części Europy. Powinniśmy po prostu
kupować... Wieczorem specjalnie dla nas urządzono koncert- gościem
specjalnym był...naciągacz z autobusu: W naszych planach było dotarcie
do M'Hamid, które jest oddalone już tylko kilkadziesiąt kilometrów od
Algierii. Widzieliśmy już oczami wyobraźni te gigantyczne wydmy... Oczy
wyobraźni swoje, a oczy realne ujrzały swoje... Zapłaciliśmy po 20 euro
za wycieczkę na wielbłądach i zostaliśmy wywiezieni na pustynny teren
za Zagorą. Rozczarowanie delikatnie mówiąc wielkie... Miały być wydmy,
a był piasek, ale nie ma tego złego... Otaczające widoki były bardzo
ciekawe a na końcu wycieczki czekały dzieci zamieszkujące prymitywne
szałasy. Atrakcji, jaką stanowiliśmy dla dzieci dopełniła lekcja
origami, wskutek której w zaciśniętych rączkach pojawiły się
papierowe kwiatki, torebki, piekło-niebo. Po drodze za naszymi
wielbłądami biegło dziecko, które krzyczało: długopis, im dalej biegło,
tym jego krzyk był słabszy- dłuuuugopiis, później dłuuuuugoooopis, a
później: dłuuuuu..... Trzeba jakoś sobie z tym umieć poradzić, choć nie
łatwo odmawiać. Drugi dzień spędziliśmy, chodząc miedzy gajami
palmowymi, pijąc herbatkę z miejscowymi ludźmi i delektując się
otoczeniem.
18-19.04.2006 Merzuga. W środku zimnej nocy oczekujemy przy drodze na
autobus jadący pustynną droga do Rissani. Przyjazd opóźnia się, co
powoduje lekki niepokój. Wreszcie z atramentowych ciemności wyłoniła
się łuna światła, która przyćmiła gęsto usiane gwiazdami niebo.
Wewnątrz transowe dźwięki modłów, dobiegające z trzeszczącego radia,
dotkliwe zimno oraz wyłaniające się nad wulkanicznym krajobrazem
słońce, to nasi towarzysze w ciągu ponad pięciogodzinnej jazdy. W
Rissani jesteśmy przechwyceni przez skądinąd sympatycznego naciągacza i
już pędzimy Landrowerem z zakręconymi starszymi Słoweńcami w kierunku
Merzugi. Przed nami wyłaniają się stopniowo majaczące jasne kształty,
które okazują się saharyjskimi wydmami. Erg Szebbi zrobił imponujące
wrażenie, które spotęgowało się, gdy wszedłem na najwyższą wydmę.
Niespotykane dotąd doznania wynikające z chodzenia po sypkim jak sól
piasku warte były podjętego wysiłku. Ze szczytu rozciągają się
gigantyczne i piękniejące wraz z zachodzącym słońcem wydmy. Wraz z sobą
zabrałem deskę snowboardową, aby zobaczyć, jak to jest poszusować na
piachu. Obiecałem sobie pouczyć się w ferie jazdy na desce, ale nie
przypuszczałem, że będę to robić na saharyjskim piachu. Ależ to życie
zaskakuje. Poobijałem się nieźle, ale czym to jest wobec uzyskanych
wrażeń! Zachodzące słońce stopniowo zaczęło wyostrzać kolor piachu,
który zaczął pomarańczowieć. Na miejscu niekończąca się dyskusja w
zabawowym tonie z naszym naciągaczem, który zaproponował wielbłądy i
inne skarby pustyni za naszą jasnowłosą koleżankę. Wielka siła
argumentów, intelektu i wysublimowanych żarcików na szczęście nie
podziałały. Podziałał za to na mnie masaż, w trakcie którego oczy
wyszły mi na wierzch... Później dla złagodzenia obłożono me zbolałe
ciało skórkami z pomarańczy... Tym razem poznani Czesi opowiedzieli
nam, że zamówili tam herbatę, na co tamtejszy sympatyczny pan zapytał:
a co jeszcze? Oni odrzekli, że to tyle... Od tego momentu miły pan
przestał być takim... chyba do tego należy się przyzwyczaić zgodnie z
opisaną powyżej zasadą... Im częściej takie numery są nam dane, tym
mniejsze w końcu robią wrażenie: Noc pod osłoną nieba...
20.04.2006 Midelt. Czas opuścić to nieziemskie otoczenie w którym
chciałoby się jeszcze pobyć, aby go pełniej doświadczyć. Na ulicy w
Rissani siedzi sobie jegomość, który ma worek. Z worka widać dwa
świecące punkciki... To oczy małpki... Bardzo źle znoszę tego typu
widoki. Ten Pan mimo wszystko dbał o swą podopieczną- dał ku jej
uciesze jogurcik, a ode mnie zażądał pieniędzy. Suniemy miłym autobusem
w pełni słońca, z natchniona muzyką w tle. Za oknem spalona słońcem
ziemia, głębokie kaniony, małe, ruchliwe miejscowości. Rozmawiamy z
dwójka sympatycznych Czechów- każdy w swoim języku, jednak się
rozumiemy: Nie obcy im Pakistan, Kirgistan i inne ciekawe zakątki
naszego pięknego świata. Naszym celem jest Midelt położony w połowie
trasy między Rissani a Fezem. Czesi jadą do Azru, słynnego z lasów
cedrowych zamieszkiwanych przez makaki. Midelt okazuje się typowo
górską miejscowością. Jest bardzo zimno a niebo nie wróży niczego
dobrego. Oczywiście mieliśmy tradycyjne problemy, aby tradycji stało
się zadość: Nie można było spać w jednym pokoju, więc trzeba było
zapłacić za dwa. Pan podający się za współwłaściciela poprosił nas
abyśmy wpadli do jego biura po wizytówkę. Historia lubi się powtarzać-
szczególnie w Maroku. Była to oczywiście zmyślna pułapka. Znaleźliśmy
się w sklepie i zostaliśmy bardzo szybko ubrani w miejscowe stroje.
Oczywiście wysypane zostały na stół świecidełka i zademonstrowane
kamienie do zakupu. Nie obeszło się bez standardowych tekstów
opiewających urodę dziewczyn, chęć by je posiąść, na co ja, jako David
Beckham powinienem przystać.
21-22.04.2006 Fez. Nad ranem nasze ciała spowiło przenikliwe zimno, a
oczom ukazał się śnieg... Co gorsza- autobus został odwołany z uwagi na
zasypany fragment drogi do Mekness. Nasze plany musiały zostać
zmodyfikowane. Po paru godzinach autobus ruszył, lecz w innym kierunku,
czyli do Fez. Po drodze pługi śnieżne, policja i wielka awantura w
autobusie. Atmosfera była tak napięta, że wystarczyła mała iskierka, by
nastąpił wielki wybuch. Bileter był szarpany, znieważany i chyba musiał
czuć się podle (choć kto go tam wie) Ludzie nie mogli wybaczyć zmiany
trasy i na nic tłumaczenia. Ludzie Ci, gdy się już pobudzą, mało kto
jest ich w stanie powstrzymać... Fez wita nas wspaniałą architekturą i
niezwykłym położeniem. Nie wiem czemu, ale mam skojarzenie z Krakowem.
Hotele zazwyczaj są położone w obrębie Medyny, więc i tym razem tak
było. Zanim jednak tam trafiliśmy, musieliśmy zażyć czegoś ciekawego.
Taksówkarz nas źle wywiózł, więc jak zwykle ten sam schemat: nasz
odruch badawczy ściągnął szybko ciekawskie spojrzenia. Dystyngowany pan
wypisał nam na kartce po arabsku i po angielsku wiadomość dla
taksówkarza. Dodatkowo wysłał z nami do pomocy w znalezieniu taxi swego
brata z Zespołem Downa. Z właściwym sobie poczuciem misji, niezważając
na zaczepki swoich kolegów, zaprowadził nas na parking, żywiołowo przy
tym gestykulując i mówiąc coś na pewno przyjaznego. Hotel położony w
Medynie ma plusy i minusy. Mnóstwo turystów a w związku z tym olbrzymia
natrętność wszelkiej maści naganiaczy, którzy nieco uprzykrzali nam
pobyt. Trafiliśmy na deszczowe dni, co odebrało uroku pobytowi w tym
niezwykłym mieście. Warto wyjść poza mury miasta i odwiedzić nieco
zaniedbane grobowce Merynidów. Ze wzgórza roztacza się piękna panorama
Fezu, nad którym akurat wisiały ciężkie chmury, dodające mu niezwykłej
malowniczości. Z zadumy w czasie spaceru między białymi grobowcami
wyrywa... rozkładający się osiołek. Medyna w Fezie ma coś w sobie
niezwykłego. Tysiące uliczek, a w każdym możliwym zaułku wre praca.
Każdy coś robi i to w sposób, który od wieków nie zmienił się! Wąskimi,
stromymi uliczkami przechodzą osiołki i muły z przedziwnymi ładunkami
typu wielkie butle z gazem. Widzimy zdezorientowanych turystów, gdyż
uliczki nie są podpisane. Pomógł kompas, ale i tak ciekawym
doświadczeniem jest pójście przed siebie: Stopniowo zaczynamy
orientować się w tym emocjonującym labiryncie. Widzę uciekającą małpkę.
Obok jakiś człowiek wykrzykuje z wielką pasją słowa "Verbamia"- co to
znaczy- nie wiem, ale stałem i po prostu obserwowałem, podczas gdy
dziewczyny pogrążyły się w świecie torebek, bucików i innych pięknych
wyrobów. Verbamia, verbamia! Brzmi to tak samo mocno, jak wtedy. Ktoś
chce na siłę nas oprowadzać i w końcu denerwuje się i mówi: "Co!
Myślicie, że my tu zjadamy turystów"? Dziwny zapach zwiastuje, że oto
zbliżamy się do suku farbiarzy. Wchodzimy na dach i nasze oczy mają
ucztę... nos mniejszą...
W kamiennych kadziach są umieszczone farby, w których barwi się skóry i
materiały. Wokół suszą się skóry i ludzie niczym mrówki uwijają się z
pracą. Oni już nie czują tego, co dociera do naszych nosów... Uciekamy.
23.04.2006 Al. Mohamedia. Pociąg w kierunku Casablanki, lecz wysiadamy
przed nią. Pragniemy słońca, którego miejsce zajęło ostatnio zimno i
deszcz. Mohamedia to zwykła miejscowość, nastawiona na bogatych
turystów. Żmudne poszukiwania hotelu przynoszą słabe rezultaty. Jest
tylko jeden, więc zostajemy w nim. Ocean i zachodzące nad nim słońce
należały do magicznych chwil, które warto sobie przypominać, gdy pod
oknem samolotu, podchodzącym do lądowania we Frankfurcie, wiatr pcha z
szaloną siłą śnieg, a wokół wszechobecna biel.... Jak tu znów nie zadać
pytania: sen to był, czy jawa?
..............................................................................................................................................................
Wyjazd ten był spełnieniem moich marzeń, które rozbłysły, gdy żegnałem
się z Islandią w 2003 roku. Dotrzymałem danej sobie obietnicy i
wróciłem tu, by samotnie przejść szlak, który zacząłem od wulkanu
Ljotipollur w strefie Landmannalaugar, aż do wodospadu Skogafoss, tuż
przy wybrzeżu Atlantyku. Nie jestem w stanie wyrazić emocji, które
towarzyszyły mi przy pokonywaniu szalenie zróżnicowanych i bogatych
krajobrazowo terytoriów. Dane mi było przebywać w miejscach skrajnie
różnych- jednego dnia doświadczałem wrażeń wprost z raju, innego zaś
otoczenie i związane z nim doznania przypominały piekielną atmosferę...
W ciągu 12 dni doświadczyłem czterech pór roku w totalnie odmiennych
sceneriach. Bywało, że wspaniałe dzieła natury pozostać musiały pod
osłoną deszczu, śniegu, mgły... Starałem się jak najlepiej zżyć z
otoczeniem, w którym przebywałem. Nie śpieszyłem się więc.
Wykorzystywałem każdą okazję aby znaleźć się z dala od ludzi, a jak
najbliżej islandzkich cudów natury. Majestat i bezkompromisowość tej
niezwykłej krainy czuje się wtedy najmocniej. Będąc tu sięgam myślą w
kierunku kolejnych terytoriów, które czekają na następnych śmiałków...
Może i ja będę znów jednym z nich?
Ponownie w krainie marzeń
08.07. Dzień 1. Znowu dzięki paru dobrym ludziom jestem tutaj. Moja
niezastąpiona siostra, rodzice, koleżanki z pracy i z poza niej...
Wszyscy dodawali mi wiary w sens tego przedsięwzięcia. Lot z Krakowa do
Berlina i stąd do Keflaviku był nierealnie szybki. W środku deszczowej,
zimnej i wietrznej nocy znalazłem się pod zamkniętym dworcem
autobusowym BSI. Cud sprawił, że wszedłem do środka i nie patrząc na
zdziwienie obsługi, ciężko opadłem na krzesła. Wielokrotnie przerywany
sen był moim wiernym towarzyszem w trakcie islandzkiej eskapady. Nad
ranem miła niespodzianka! Pojawił się mój zaprzyjaźniony podczas
pierwszej wizyty Islandczyk Asgeir. Jak miło! Przyniósł mi gaz, słoik
Nescafe i dwie potężne czekolady energetyczne. To naprawdę wzruszające!
Pisząc to uśmiecham się. Dobrzy ludzie wokół nas są podstawą
egzystencji.
Goszcząc na Islandii pierwszym razem, przysiągłem sobie, że tu wrócę.
Ten nierealny kawałek naszej planety wciąga. Mnie wciągnął do
Landmannalaugar, oddalonego od Reykjaviku o cztery godziny jazdy
autobusem. Im dalej od cywilizacji, tym dziksze terytoria zaczęły się
ukazywać moim oczom. Wysiadłem 5 km przed celem. Dopiero teraz tak
naprawdę poczułem, że jestem na mojej ukochanej Islandii. 360 stopni
wokół wulkaniczne góry. Cel - krater wulkanu Ljotipollur. Spacerek
poprzez pola lawy i oczom ukazuje się zadziwiający wulkan o mieniącym
się odcieniami czerwieni wnętrzu z pięknym jeziorem wewnątrz. Pokusa
numer jeden - obejść krater wokół- to tylko kilkanaście kilometrów...
Bardzo silny wiatr... idę w kierunku Landmannalaugar, ku widocznym
kolorowym, ośnieżonym szczytom. Mimo słabej pogody widok bajeczny- co
widzę? Rozlewisko rzeki Tungnaa, za nią na południu żółto- pomarańczowe
szczyty pokryte śniegiem, majestatyczną górę Noidurnamur, u stóp której
rozciąga się przepiękne pole, pokrytej kobiercem mchu lawy. No i jak
się tu nie zachwycić. Spacer po miękkim, zapadającym się kobiercu mchu
ułatwia podjęcie decyzji-śpię tutaj! Rozbijając namiot, prawie wpadłem
w bezdenną otchłań...Mech sprytnie ukrywa zdradliwe przestrzenie w
lawowym tworze. Mimo to namiot spokojnie ustał całą noc. Z małymi
przerwami leje deszcz. Słaba widoczność. Pozostaje czekać, bo gdybym
przeszedł ten rejon pod tajemniczą osłoną mgły i deszczu, pozostawiłbym
za sobą (na zawsze lub do następnego wyjazd) wspaniałe obrazy.
Temperatura 7 stopni- niezła do chodzenia. W namiocie też przyjemnie.
Pozostaje czekać na przebłysk nadziei- słońca.
09.07. Dzień 2. Noc i dzień zlały się w jedność. Było jasno, deszczowo,
chłodno- tak jest teraz. Ale miło zjeść coś z domu! Rodzice i siostra
bardzo się starali, aby niczego mi nie zabrakło. Bułka domowego wypieku
i ogórek nabierają tu poważnego znaczenia. Przed wylotem rozmawiałem z
moim przyjacielem Rene z Berlina. To niezwykłe, ale poznaliśmy się dwa
lata temu na Islandii właśnie i znajomość trwa! Pisałem o tym na swojej
stronie. Miejsce to rozpala nasze zmysły- zarówno on, jak i ja jesteśmy
tu znowu! Szkoda, że nie możemy wspólnie wejść w islandzką otchłań.
Pogoda skłania do rozmyślań i jedzenia wspaniałości typu sezam
zatopiony w cukrze buraczanym- wyrób mojej mamy- pycha!!! Ciekawe, czy
dziś ruszę z miejsca? Jednak ruszyłem i to wprost na górę, u podnóża
której utuliła mnie gościnna lawa. Widok z Noidurnamur był tak
niesamowity, że natychmiast podjąłem decyzję: „pakuj manatki i dalej w
drogę"! To była dobra decyzja. Spacerując podziwiałem polot, jakim
wykazała się tu natura. Tak pięknie położonego kampingu, jak ten w
Landmannalaugar jeszcze nie widziałem. Od razu usłyszałem język polski.
Okazało się, że to cykliści z Warszawy- Magda i Piotrek. Okazało się,
że to gaduły- jak ja, więc spędziliśmy razem kilka kolejnych godzin,
pławiąc się w gorącym źródle i chodząc po kosmicznej wręcz okolicy.
Było bardzo miło, ale nadszedł czas ich odjazdu w kierunku Eldgja. Ja
zostaję- co dalej? Póki co- nie wiem, ale coś wymyślę.
10.07. Dzień 3. Po przerywanym co godzinę śnie zerwałem się na równe
nogi i ruszyłem przed siebie. Im dalej w las...tzn. w lawę, tym coraz
bardziej niezwykłe cuda natury zaczęły się wyłaniać: porośnięte gęstym
kobiercem mchu pole lawy, parująca i sycząca kolorowa strefa
geotermalana i przepiękna, kolorowa góra Brenninsteinsalda, czyli
Grań Płonących Kamieni na którą natychmiast wszedłem. Widok ze
szczytu zapierający dech w piersiach i blokujący myślenie... wokół
czerwień, pomarańcz, brąz, żółć, zieleń gór pokrytych śniegiem, a w
oddali słynny wulkan Hekla- jak zwykle we mgle. Spowity mgłą był
również Blahnukur, który szczególnie polecał mi Rene. Schodząc w dół
myślałem: „wejść na ten Blahnukur, czy nie"? Nie wiedząc kiedy,
zacząłem się na niego wdrapywać. Silny wiatr powodował tylko mój
uśmiech, bo oto stanąłem na szczycie. Panorama okolicy jest
zniewalająca. Kolorowe, ryolityczne szczyty, jasny piach w rozlewisku
rzeki Jokulgilskvisl (ach ten język!), wulkany, no i mały, wyjący
huraganik... Po drodze spotykam kilku zapalonych obieżyświatów- ależ
dobrze mi się z nimi rozmawia! Powrót do namiociku przez zieloną górę
Greanagil, przepyszny obiadek (zupka pomidorowa amino z granulatem
sojowym i sosem do spagetti), zapity nieodłączną kawką i pół dnia mam
za sobą. Wycieczka trwała 5 godzin. Kolejny skok do gorącego
źródła...unoszenie się na wodzie, kontemplowanie otoczenia i
rozmyślanie...- przyjemność nieopisana- w przeciwieństwie do momentu
opuszczenia tego przybytku rozkoszy. Jak zwykle nagła decyzja i ruszam
dalej. Po drodze wszelkiej maści geotermalne atrakcje- dymiące
fumarole, kolorowe wykwity na ziemi, góry we wszelkich kolorach... Nie
zabrakło czarnej lawy, pięknie kontrastującej z bielą śniegu. Pogoda
zaczęła się ewidentnie psuć. Najpierw mgła gnana porywistym wiatrem,
którego coraz silniejsze podmuchy przyniosły deszcz. Temperatura spada
do 2 stopni, przestaję czuć nos. Nieciekawie. Po drodze na wielkim polu
lodowym spotkałem dwójkę Francuzów. Pomimo załamania pogody zjedliśmy
coś słodkiego i ruszyliśmy ostro do przodu. Nieoczekiwanie naszym oczom
ukazał się upragniony cel- schronisko Hrafntinnusker. Uffff! Niestety
cena miejsca oszałamia, więc wybieram wariant drugi- „nieco” mniej
komfortowy. Za jedyne 30 złotych można rozbić namiot- a że deszcz leje
poziomo- co tam! Coś się przynajmniej dzieje. Dzisiejszy dzień
obfitował w akcję- rano dwa szczyty i raj dla duszy- teraz
przedzieranie się przez interior, by dojść...do piekiełka. Ciężki
ekwipunek dał nieco w kość ale w akcji się tego nie czuje. Ciężkie
krople deszczu walą w namiot- czas spać...ale jak się wysikać?
11.07. Dzień 4. Zacznę od tego, że się nie wysikałem- taka zawieja była
na zewnątrz. Całą noc atakował mocny wiatr z deszczem, jednak spało się
bardzo dobrze. Aura się nie zmieniła...Postanawiam czekać. Wpadam
wówczas w stan dziwnego letargu i oddaję się objęciom snu. Co jakiś
czas wyglądam na zewnątrz. Francuzi walczą z namiotem i ruszają mimo
wszystko dalej. Pojawiają się starsze Angielki. Gdy zobaczyły, że
jestem sam, powiedziały, że jestem „połamany"...ciekawe, co miały na
myśli? Mógłbym iść dalej ale to nie ma sensu. Nie interesuje mnie jakiś
wyczyn sportowy. Mam czas, więc po co przedzierać się przez mgłę i
wiatr? Czasami mglisty kobierzec odsłoni co nieco, uświadamiając, że
wokół jest niesamowicie! Czekam z nadzieją na lepsze jutro. O 19-ej
nastąpił przebłysk słońca i oto ujrzałem na wschodzie tonące w
świetlistej, złotej poświacie góry. Scenariusz, jak zwykle ten sam.
Szybkie ubranie się i raz, dwa- na najwyższy szczyt. Ekspresyjny widok
z jego czubka sprawił, że dzisiejszy dzień nie był stracony. Po chwili
nadeszła gęsta mgła, pędzona porywistym wiatrem... Wszystko zniknęło.
Temperatura- 2-3 stopnie. Mimo wszystko pokręciłem się po okolicy,
sycąc się geotermalno- lodowymi atrakcjami. Pyszna zupka z parmezanem i
soją, zapita herbatką malinową z miodem i hops do śpiworka. Godzina
22.00. Wiatr rozpoczyna swe szaleńcze wycie.
12.07. Dzień 5. Rano nic nie zwiastuje, że ucieknę z tego ponurego
miejsca, jednak po paru godzinach, gdy wiatr nieco ucichł, natychmiast
się spakowałem i pobiegłem zapłacić za dwie noce. Dozorczynię
schroniska poczęstowałem uwielbianym tu Prince Polo, co ujęło ją do
tego stopnia, że... nie musiałem nic płacić! Dostała więc jeszcze
jednego wafla- dwa wafelki za dwie noce. Kolejnym punktem programu jest
jezioro Alftavatn. Kolorowy, syczący ziejący siarkowodorem krajobraz,
urozmaicony zalegającym śniegiem, towarzyszył mi większą część drogi.
Nieoczekiwanie wyłoniło się coś jeszcze piękniejszego... Zieleń!
Mnóstwo zieleni w położonej niżej dolinie. Na wschodzie biel lodowca,
przede mną zielono-czarne góry a między nimi mój cel- Alftavatn!
Dziwne, ale nie zrobiłem tego, co zwykle- nie uciekłem od cywilizacji.
Gdy zobaczyłem schronisko- z radością ruszyłem ku niemu. Rozbijam
namiocik i zapadam w objęcia Morfeusza. Dobranoc.
13.07. Dzień 6. Dolina, w której leży Alftavatn była cały dzień
spowita...pewnie pierwsze skojarzenie: „mgłą"- nie! Spowita słońcem!
Ruszyłem wzdłuż jeziora, ale granią poprzez szczyty wokół Alftavatn.
Widoki z lotu ptaka przewspaniałe: idąc błyszczący lodowiec, kolorowe,
wulkaniczne formacje na północy- skąd przyszedłem, no i błękit
Alftavatn. Moim celem był Torfahlaup- kanion potężnej rzeki
Markarfljot. To, co ujrzałem, po prostu oszołomiło mnie. Zza wspaniałej
zieleni odsłoniło się potężne pęknięcie, a w nim mleczno-błękitna,
hucząca rzeka Markarfljot. Sygnałem, że coś robi na mnie wielkie
wrażenie jest to, że bez opamiętania cykam zdjęcia... Tak było i tu.
Miejsce to wzbudziło we mnie tak wielką ciekawość, że musiałem się
przywołać do porządku i ruszyć w końcu w drogę powrotną. Wróciłem
bardzo spokojną, choć malowniczą trasą. Cały czas czarny piach, na nim
żądne życia kwiatki fantazyjne twory lawowe na brzegu
Alftavatn i ta przejrzystość wody... wycieczka zajęła ponad
cztery godziny. Po powrocie szybka decyzja- pakujemy się i w drogę.
Kolejne cztery godziny drogi- już z pełnym obciążeniem, wiodły poprzez
rzeki oraz przez nieopisanie czarną, wulkaniczną pustynię Emstrur.
Każde zejście ze szlaku powoduje zapadanie się w wulkanicznym miękkim
podłożu. Był piękny, słoneczny dzień, więc uniknąłem ataku piachu. Po
drodze pojawiła się kolejna atrakcja- piękna i potencjalnie
niebezpieczna rzeka Innri Emstrua. Tak wściekłego nurtu dawno nie
widziałem.... Przy wodospadzie, który tworzyła, pojawiła się tęcza- to
kolejny przyjaciel na moim szlaku. Około ósmej godziny dzisiejszego
spaceru zszedłem ze szlaku i rozbiłem swój domek na pustyni.
Naprzeciwko lodowiec, a wokół czarny piach i góry. Żywej duszy
wokół...Wspaniale odetchnąć od zgiełku schroniska. Lewa stopa wygląda
tak sobie, ale idzie się dalej. Późny obiadek (parmezan, granulat
sojowy z sosem, herbatka z miodem) i jakże miły skok do śpiworka.
Wulkaniczną czerń spowiła mgła i głucha cisza.
14.07. Dzień 7. Dziś słońce obudziło mnie o 5 rano. Mgła odsłoniła
centralny widok na lodowiec. Nie mogę jakoś tak bezczynnie leżeć. Lewa
noga nieźle obtarta, ale lepiej o tym nie myśleć- to pomaga. Namiot
stoi obok strumyka, który kończy się tu, a zaczyna... kilkadziesiąt
metrów dalej. Na śniadanie suche pieczywo z pastą sojową, dżemiki
truskawkowe i kawka- pycha! Jak zwykle szybka decyzja (dziwne, ale tu
się nie waham, jak na Wagę przystało) i ruszyłem na pobliski wulkan
Hattafell. Po drodze na szczyt spotkałem sympatyczne małżeństwo
islandzkie, z którym jak zwykle gawędziło się do oporu. Widoki z góry
genialne! To najlepszy punkt widokowy w okolicy, a z okazji
przypiekającego słońca widać w pełni piękną Heklę, Myrdalsjokull i
pustynię Emstrur. Po powrocie zastałem w namiocie piach. Wietrzny
dzień, więc wulkaniczne wyziewy trafiły wprost do mojego domku. Stało
się coś dziwnego...usnąłem nie wiem na jak długo. Po przebudzeniu
okazało się, że mój zegarek stoi w miejscu. Porównałem czas z
zapasowym...różnica 5 godzin! Tu czas płynie inaczej, więc nie mam
pojęcia, kiedy mi te godziny uciekły... W zębach czuję zgrzytający
piach, który podczas snu wdzierał się we wszystkie zakamarki. Wolę
piach niż deszcz- może jeszcze kiedyś zmienię zdanie... Niestety stało
się to, czego się obawiałem- zaczyna się odzywać prawe kolano-
niedobrze. Mimo smarowania i opaski coraz większy ból. Nic to- trzeba
iść dalej. Spacerek trwał 4 godziny i wiódł pomiędzy wulkanami przez
czarne piachy. Wkrótce oprócz widocznej czapy lodowej Myrdalsjokull,
dominującym tematem stał się gigantyczny i nieopisany w swym majestacie
kanion rzeki Markarfljot. Szlak prowadzi kilkaset metrów od niego,
szukałem więc każdej okazji, by iść jego krawędzią i spoglądać w
przepastne czeluście. Potęga i rozmach... to chyba najtrafniejsze słowa
do oddania siły tego ekspresyjnego i magnetycznego miejsca. Wspaniale,
ale dzień ma się ku końcowi, a od lodowca dochodzi coraz większe zimno.
Namiot rozbijam tym razem pośród zielonych pagórków w pobliżu kanionu.
Nie ma tu równego miejsca, ale co tam...zieleń, woda, zacisznie- śpię
na krzywiźnie. W nocy się stoczyłem, ale to chyba przez mój sen-
skradziono mi auto....ach! nawet tu człowiek nie ma spokoju!
15.07. Dzień 8. Czuję trudy ekspansywnego podziwiania okolicy.
Najgorzej z kolanem- na razie pozwala jeszcze chodzić, a to
najważniejsze. Dziś słońce za chmurami, ale przyjemnie. Niestety
bateria z kamery wysiadła...a tyle jeszcze przede mną... Pękający jęzor
lodowca, z którego wypływa rzeka Fremmi Emstrua... cóż- pozostają
przeźrocza i cyfrówka. Ta ostatnia w ogóle mnie nie cieszy. Mam w sobie
zakodowane: „czas iść dalej", ale nie wiem, czy nie zostanę na drugą
noc, by podleczyć nogi. Słońce jednak wyszło i świeciło do końca dnia.
Dziś zobaczyłem jedną z najwspanialszych rzeczy na trasie. Musiałem
włożyć trochę wysiłku, aby podejść blisko. W gigantycznym kanionie
Markarfljot, po ścianie spływał elegancki wodospad, który był
wspaniałym tłem dla latających mew i tęczy- hipnotyczny widok wart
kontemplacji (co uczyniłem). Ruszyłem dalej. Trasa malownicza a
krajobraz zrodził skojarzenia z ...Afryką. Spotkany Szkot (pozdrowił
mnie po polsku) powiedział, że otoczenie wygląda, jak na algierskiej
pustyni... Temperatura 20 stopni. Nie wiem kiedy moim oczom ukazał się
majestatyczny lodowiec i brzozowy las- huraaaaaaa! Jestem w Porsmork-
ulubionym miejscu Islandczyków. Po przekroczeniu rzeki Pronga (podobno
może być groźna) wszedłem w inny świat- przepiękna, soczysta zieleń,
kwiaty, ptactwo, owady... Szybka decyzja- hop w zarośla i namiot
rozbity. Zafundowałem sobie zimną kąpiel w strumieniu płynącym przy
namiocie. Wspaniale! Czas spać.
16.07. Dzień 9. Całą noc i na razie pół dnia leje deszcz, więc nigdzie
nie wychodzę. Jest jednak trochę roboty w namiocie- przestudiowanie
wszelkich danych terenu, sprawy kosmetyczne, czytanie, jedzenie,
myślenie, no i cenna przerwa dla obolałych nóg. Czeka mnie jeszcze 30
kilometrów marszu i wizyta u przyjaciół w Rejkjaviku. Dzień leniwie
zmierza ku końcowi. Cały czas pada... słychać szmer strumyka,
złowieszczy szum rzeki Pronga, latające ptaki, tętent końskich kopyt i
stóp. Islandczycy mają weekend, więc dobrze się bawią w swoim ukochanym
miejscu. Wczoraj wieczorem zobaczyłem nielotnego ptaka. Szedłem za nim
długo, co spowodowało, że pojawił się problem z ... trafieniem do
mojego dobrze zamaskowanego namiotu. Co tu robić? Czytam rozmówki
polsko- hiszpańskie, podjadam chałwę, patrzę w sufit i myślę, jak tu
najlepiej wykorzystać czas? Jakoś to będzie. Robi się późno ale
wrodzona ciekawość kazała mi wyjść z namiotu. Zobaczyłem jasne niebo!
Oto cała Islandia... Ubrałem się szybko i popędziłem przed siebie. Na
wzgórzu roztoczył się przede mną niezapomniany widok: na tle zielono-
czarnych gór, dźwigających ciężkie cielsko lodowca, pojawiła się
wspaniała tęcza (godzina 21.30) Dla tego widoku warto było wygramolić
się z namiotu. Niezwykle ekspresyjne obrazy stworzyło rozlewisko
Markarfljot oraz pędząca tuż nad nim wprost na mnie gigantyczna ściana
kłębiącej się mgły, delikatnie podświetlanej ostatnimi promieniami
słońca. Oj- nie łatwo będzie usnąć po tych ulotnych wrażeniach.
17.07. Dzień 10. Pobudka 7.00 i w drogę. Marsz najpierw przez brzozowy
lasek, przekroczenie rzeki Krossa i jestem we wiosce Basar. W głowie
mam wielki niedosyt związany z pobytem w tym miejscu. W zasadzie nie
doświadczyłem tej pięknej części Islandii... bywa i tak, ale... co się
odwlecze... Trasa zaczyna wieść ostro pod górę i pojawiają się
wspaniałe widoki. Kanion zbudowany z zielono- czarnych formacji
skalnych w wymyślnych kształtach. Im dalej, tym trudniej. Kolejne ostre
podejście na szczyt, które prowadzi już w bezpośrednie sąsiedztwo
lodowców Myrdals i Eyjafjalla. Jeśli robię jakąś przerwę, to
wykorzystuje ją na pogaduszki. Tym razem natknąłem się na 10 osobową
grupę Belgów. Kolejne bardzo ostre podejście. Im wyżej, warunki stają
się coraz mniej przyjazne. Konieczne staje się asekurowanie
zamontowanymi łańcuchami. Temperatura 2 stopnie, wiatr, deszczyk ze
śniegiem uderzają w twarz. Rozgrzany marszem zapominam, że wypadałoby
włożyć coś na podkoszulek... Ostatni etap to wejście na połacie śnieżne
przełęczy Fimmvorduhalls. Ponad 4 godzinny marsz trochę zmęczył- nie
chciało mi się nawet wyjmować aparatu. Na horyzoncie zobaczyłem chatkę
Fimmvorduskali. W głowie tylko myśl- pragnienie jak najszybszego
dojścia do niej. Pogoda coraz paskudniejsza. Krążę, ale jakoś docieram
na miejsce i wchodzę do ciepłego, przyjaznego wnętrza chaty. Za oknem
kraina lodu i przenikliwe zimno. Mimo ceny zostaje w domku. Zarządca to
świetny, pewnie 60-letni, dystyngowany pan, który przemierzył Islandię
wzdłuż i w szerz. Opowiedział wiele historii o zorzach polarnych,
ulubionych zajęciach Islandczyków, erupcjach wulkanicznych i
niestety... rozbudził apetyt na kolejny przyjazd. W domku jest
sympatyczna Niemka Antje i dwójka Holendrów- Jackelyn i Marco.
Wspaniale się dogadujemy, pijemy kawkę, jemy, śmiejemy się... Marco
jest akrobatą cyrkowym. Występował on nawet w Mongolii, więc mieliśmy o
czym rozmawiaćJ Dobrze czuł temat... Nastała godzina 23. 00. Czas spać.
18.07.Dzień 11. To była super kombinacja- na przełęczy między lodowcami
super zimno- w chatce super ciepło! Wstaliśmy wszyscy o 8.00, wspólne
śniadanie, rozmowy, ostatnie zdjęcia i czas w drogę. Antje rusza w
świat lodu, a ja z Holendrami ku Atlantykowi. Mieliśmy ta samą myśl-
czy ta dziewczyna sobie poradzi? Miała przesadnie ciężki plecak i słabą
orientację, co czeka ją na trasie...a najtrudniejsze przed nią. Wspólna
trasa tria Poland- Holland była wspaniała pod każdym względem.
Najlepsza z możliwych pogoda, gigantyczne kaniony piękne wodospady na
rzece Skoga i mnóstwo tematów do dyskusji i pośmiania się. Pięć
godzin marszu w genialnej atmosferze minęło bardzo szybko. 60 metrowy
Skogafoss powitał nas swą potęgą, skropił mgłą zimnej wody i nie
wiem jak, ale po kolei każdy z nas poślizgnął się na tym samym
kamieniu. Nagle podjechał autobus w kierunku stolicy... Szybkie ale
serdeczne pożegnanie i zostałem sam na sam z sobą, pod ścianą
wody, otoczony tęczą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz