Etiopski alfabet
Z afrykańskim podkładem muzycznym
Z afrykańskim podkładem muzycznym
Z podkładem Mulatu Astatke- Ethio Jazz
Ethiopia emotional
„Będąc w Afryce, Europejczyk widzi tylko jej część- zwykle jedynie zewnętrzną powłokę, często zresztą nie najciekawszą I może najmniej ważną”. Ryszard Kapuściński
„Afryka nie da się streścić w jednym słowie. Istnieje tylko I wyłącznie w niezliczonych odmianach, posiada różne oblicza, formy I zwyczaje. […] Kto tego nie uznaje, próbuje generalizować I kierować się stereotypami, pozostanie z pustymi rękami”.Moses Isegawa
Po każdym przyjeździe słyszy się zawsze pytanie: jak było? Tak naprawdę, to nie wiem co mam powiedzieć... Tym razem potrzebowałem i wciąż potrzebuję dużo czasu, aby zebrać myśli i w jakiś sposób okiełznać zastaną etiopską rzeczywistość. Nie zamierzam jej porządkować, myślę zresztą że nie jest to możliwe i sensowne. W Etiopii w ciągu ostatnich kilku miesięcy było kilkaset osób z Polski (zadałem sobie trud policzenia polskich nazwisk w książce ewidencyjnej w parku narodowym Siemen Mountains), a większość z nich będzie zapewne chciało się podzielić z innymi swymi doświadczeniami. Tak emocjonalny wyjazd nie powinien moim zdaniem zostać ujęty w prostą formułkę typu: „byłem... widziałem... zjadłem... kupiłem...” Mój kolega, który wrócił z Etiopii tuż po moim powrocie, zapytał: „co tam widziałeś”? Te z pozoru proste pytanie uświadomiło mi nietypowość moich doświadczeń. Widziałem... hmmm... ludzi. Ludzie i kontakty z nimi były najciekawsze, dlatego będą oni głównymi bohaterami Etiopskiego Alfabetu. Ps. Nie należy mieć nadziei, iż ów swoisty alfabet będzie czymś systematyzującym wiedzę o tym doprawdy niezwykłym kraju. Chciałem w pokorny i nie wyczerpujący tematu (i czytelnika) sposób opowiedzieć, co było dane mi przeżyć będąc tam, kilka godzin lotu od Polski...
A jak asfalt
Dziwnie rozpoczyna się opowieść o moim pierwszym kontakcie z Etiopią, ale asfalt to obok wody jedna z najbardziej kluczowych spraw w tym niezwykłym kraju. Po przylocie, kiedy już ruszyliśmy na objazd historycznej pętli północnej, trudno było uwierzyć, jak wyśmienita jest jakość etiopskich dróg. Spowijają one coraz większe połacie kraju. Prace drogowe są bardzo częstym widokiem, a ich rozmach czasem zawstydza... Napływ pieniędzy z Banku Światowego sprawia, że coraz rzadszym widokiem stają się poruszające się wzdłuż dróg tłumy ludzi, spowite gęstym, nieprzejednanym pyłem. Muszę przyznać, że perfekcyjna gładź jezdni w pewnym momencie przyprawiła mnie o histeryczny śmiech, który zdziwił naszego kierowcę. „O co chodzi”? - zapytał. Odrzekłem, że nie mogę uwierzyć, że droga może wyglądać tak właśnie. Dobre drogi są gwarantem rozwoju i poprawy ogólnej kondycji kraju. Być może będzie dzięki nim możliwe skuteczniejsze pomaganie chorym, czy najuboższym. Łatwiejszy będzie dostęp do edukacji. Jest też zapewne wiele innych skutków tych pozytywnych i tych negatywnych, które przerastają moją wyobraźnię i doświadczenia nabyte w trakcie tej dwutygodniowej wizyty. O jakość asfaltu dbają podobno między innymi Polacy (!) ale zauważalni są natychmiast Azjaci, którzy walczą nie tylko z niepokornym kurzem, ale i z upałem i innymi przeszkodami utrudniającymi posuwanie się prac naprzód. Znakomitej jakości drogi zostały częściowo położone przez Japończyków a obecnie przez konsorcja Chińskie. Widząc człowieka o dalekowschodnich rysach, kierującego ruchem za pomocą chorągiewki, zapytałem kierowcę, czy mijani robotnicy to Japończycy. Usłyszałem odpowiedź, że Japończyk nie marnowałby czasu na taką czynność. To z pewnością Chińczyk... Jedno zdanie, ale jak wiele daje do myślenia.
B jak bosonodzy
Czy chodzenie na boso można uznać za synonim biedy? Ryszard Kapuściński pisał w Podróżach z Herodotem, że na punkcie butów ma „lekkiego fioła”. Ów „fioł” wynikał z niczego innego, jak z chronicznej biedy. Myśl o butach była zapewne tak samo silna, jak myśl o jedzeniu. Miliony ludzi w Etiopii chodzą na boso. Widok dzieci biegnących tłumnie na spotkanie wywoływał u mnie poważne kłucie w żołądku, co spowodowane było widokiem ich małych stópek stąpających w szaleńczym pędzie po ostrych kamieniach... Byle tylko zdążyć na spotkanie z nieznajomymi! Widziałem osoby, które starały się wyjść poza ramy bycia „bosonogim” i chodziły w wykonanych ze sprasowanych, plastikowych butelek „sandałach” czy „katowały” resztki tego, co kiedyś było butami. Zawsze to coś! Dziwnym widokiem są targi, na których leżą pokaźne stosy plastikowych butów z Chin, a wokół nich chodzą bose tłumy. Jakże często zapominamy, że gdzieś tam żyją ludzie, dla których buty są tak odległym marzeniem...
C jak choroba
Chcąc, nie chcąc w czasie wyjazdu spotykałem się z chorobą. Była to choroba czyjaś. Zawsze uczestnictwo w takich momentach daje wiele do myślenia, a nade wszystko „przywraca do porządku” delikwenta (czyli mnie), który narzeka, że coś mu doskwiera. W Etiopii spotkania z osobami chorymi miały podobny przebieg. Nieoczekiwanie na drodze pojawiał się tłum ludzi, który usilnie starał się zatrzymać samochód, którym się poruszaliśmy. Szybko zorientowałem się, że pod białym prześcieradłem, na prowizorycznych noszach lub bezpośrednio na rękach tych desperatów znajduje się ktoś, kto potrzebuje natychmiastowej pomocy. Prośby do kierowcy nie odnosiły żadnego skutku. Wiedziałem, że za kolejnym razem trzeba będzie przejechać, zostawiając w tyle zawiedzione ludzkie nadzieje i czyjś kruchy los... Straszne to uczucie. Kierowca powiedział, że gdybyśmy wzięli tego człowieka do samochodu, a gdyby powiedzmy zmarł w czasie jazdy, mielibyśmy poważne problemy. Trudno dyskutować w obliczu takiej argumentacji. Innym razem zobaczyłem ładną dziewczynę z potwornie przerośniętą tarczycą. Znów rozpętało to dyskusje, z których by wynikało, że najlepiej po prostu nie chorować, bo dostęp do opieki medycznej jest delikatnie mówiąc utrudniony...
Jadąc poprzez góry Siemen samochód został znów zatrzymany. Tym razem coś poważnego stało się jakiemuś turyście. Kombinacja potężnego upału (biorąc pod uwagę ujemne temperatury w Europie) i duża wysokość zrobiły swoje. Kto wie, czy nie przywiózł on z południa kraju malarii. Dziwnie i źle było mi, będąc zdanym za zimne, pozbawione skrupułów, jednak logiczne tłumaczenia kierowcy, że i tym razem nic nie możemy zrobić. Na szczęście jechał po owego nieszczęśnika transport. Gdyby nie był on obcokrajowcem, jego los mógłby być przesądzony. Od kierowcy otrzymaliśmy adres jakiegoś znakomitego zielarza, który przyjmuje w Addis Abebie. Dokonuje on takich „cudów”, że lekarze uprawiający tradycyjną medycynę bardzo liczą się z jego zdaniem. Niestety tylko nieliczni są w stanie dotrzeć po pomoc do stolicy...
Któregoś poranka usłyszałem przeraźliwy krzyk. „Pewnie ktoś umarł” powiedział bez emocji człowiek widzący moje zainteresowanie. Rzeczywiście nieopodal trwała ceremonia, będąca swoistym spektaklem. Do miejsca spoczynku zmarłej przybywali odziani na biało ludzie. Kobieta będąca odpowiednikiem „płaczki” (dziś pewnie już się w Polsce nie praktykuje takich rzeczy) pokazywała zgromadzonym portret zmarłej. Przepełniona rozpaczą córka biegała z krzykiem pomiędzy ludźmi.
Specyficznie wygląda wszechobecna biel ubrań żałobników. W naszej kulturze biel związana jest z momentami „włączenia” do kolejnych etapów życia poprzez chrzest, bierzmowanie, ślub. Biel od dawien dawna była uznawana jako kolor radości. Śmierć, jako że „wyłącza” człowieka spośród żywych zaznaczana jest kolorem czarnym. Może to dziwne, ale gdziekolwiek jestem zawsze staram się zobaczyć cmentarz. Czy to Rosja, czy Liban, czy Islandia, poprzez cmentarz można uzupełnić obraz odwiedzanego kraju. Na koniec tego wątku zapraszam do zapoznania się z artykułem na temat afrykańskich pogrzebów.
D jak dzieci
W tym miejscu mogę odetchnąć z ulgą. Dzieci okazały się najwspanialszym „elementem wyjazdowym” podczas całej trasy. Obiegowe opinie nie pozostawiały złudzeń - nie jednemu „wizytującemu” Etiopię, dzieci poważnie zakłóciły idylliczny wyjazd. Przynajmniej tak wspominali w swych powyjazdowych opisach. Moje doświadczenia są zupełnie inne. Być może łatwiej mi wejść z nimi kontakt z racji uprawianej profesji, ale jak to zawsze podkreślał mój wyjazdowy kompan Wojciech: „dzieci są najważniejsze”! i dlatego należy wybaczyć ewentualne zgrzyty, jakie z ich strony na trasie się pojawiły. „Czy jest możliwe zatrzymanie się w jakimś miejscu, nawet n pierwszy rzut oka bezludnym, w którym nie pojawią się dzieci”? zapytałem kierowcę. Teoretycznie tak, ale w praktyce... Nie raz wybuchaliśmy śmiechem na widok umorusanych, bosonogich malców biegnących, co sił w płucach, na spotkanie z przybyszami rodem z innej planety... Podczas całej 10 dniowej trasy i około 3 tysięcy kilometrów można by na palcach jednej ręki zliczyć momenty, kiedy dzieci nie było. Każdemu, nawet bardzo krótkiemu postojowi towarzyszyły zaciekawione, roześmiane, niepewne, przebiegłe (tu można wypisywać całą masę przymiotników) istoty. Każdy usiłował na swój sposób zaznaczyć swą obecność. Zawsze w grupie byli „przewodnicy stadka”, którzy potrafili wyciągnąć od nas po dwa cukierki i dzieci wycofane, bez żadnego cukierka... To one były przez nas najczęściej honorowane uwagą, czy łakociem. Widać, że wprawiało to w osłupienie resztę grupy, ale tego zapomnianego przez świat malca przez moment stawiało w centrum wydarzeń. Kto wie, czy taki moment nie będzie przez niego zapamiętany na długo. Najbardziej wzruszającymi momentami są spotkania z dziećmi ubogimi i zapewne przez to zaniedbanymi. Dzieci te prawie zawsze ciężko pracują, nosząc chrust, wodę w baniakach, zajmując się zwierzętami czy pomagając rodzicom w polu. Przyznam bez ogródek, że łza w oku nie raz mi się zakręciła będąc po prostu obok takich malców. Nie wiem dlaczego, ale niektóre osoby wywierały na mnie szczególne wrażenie. Z ich oczu biło coś specjalnego- na pewno widać było w nich trudy życia, smutek, dobroć. Maluchy te zachowywały się inaczej, niż można sobie to wyobrazić. Ustawione do zdjęcia potrafiły nie drgnąć ani na chwilę. Cierpliwie znosiły próby znalezienia właściwego tła czy nasłonecznienia. Nie raz po otrzymaniu słodycza zginały się w pas i całowały w rękę, co wprawiało w osłupienie i poważne zakłopotanie. Dzieci są żądne kontaktu, ciekawskie, ale jednak ostrożne. Łatwo dostrzec duże różnice między dziećmi z wiosek a tymi, wychowanymi przy turystycznych atrakcjach. Złe zachowania są łatwo wyuczane, i tak samo wdrażane w praktykę, a co najgorsza - mogą na stałe ukształtować osobowość człowieka. Cieszy niezmiernie fakt, że Etiopia stawia na edukację. Charakterystycznym widokiem są tłumy uczniów w mundurkach podążające z lub do szkoły. Dzieci są uczone, że należy się miłość, szacunek, dobre traktowanie. Uczy się je, jak postępować w obliczu czyhających na nie zagrożeń. W edukacji należy upatrywać szansy dla ludzkości.
E jak ekstaza
W tym miejscu odniosę się do najbardziej emocjonalnego momentu na całej trasie. Momentów tych było kilka, ale ten był szczególny. Miałem możliwość uczestniczenia w ekstatycznych uroczystościach, które miały miejsce w jednym z kutych w skale, podziemnych kościołów w Lalibeli. Pisząc to czuję dreszcze na plecach. Przypominam sobie odzianych na biało mistrzów ceremonii. Ci zaawansowani wiekiem siedzieli dostojnie pod ścianami, reszta zaś śpiewała początkowo spokojnie, doniośle, rytmicznie uderzając w bębny. Stopniowo muzyka przybierała na tempie, a kołyszący się na boki mnisi zaczęli się zbliżać do siebie i oddalać. Temu wyraźnemu przyśpieszeniu towarzyszyły trudne do powtórzenia dźwięki, wydawane przez kobiety modlące się twarzami do ścian. Dudnienie bębnów odczuwalne było na całym ciele. Język używany do celebracji gyyz nie jest używany na co dzień- przetrwał jedynie dlatego, że jest używany do sprawowania liturgii. Nie wiem dlaczego, ale łzy same napływały do oczu. Uczestnicy ceremonii byli całkowicie w nią „zanurzeni” a na ich twarzach dało się zaobserwować radość i całkowite oddanie się Bogu. Tu zobaczysz film z oryginalnym dźwiękiem z ceremonii w Lalibeli
F jak fakty
Najbardziej przemawiają (przynajmniej do mnie) porównania, zatem aby ująć w ramy Etiopię, spróbuję porównać ją do Polski.. Etiopia kiedyś zwana była Abisynią. Obecnie graniczy z pięcioma państwami: północno-zachodnią granicę dzieli z Sudanem, granica północno-wschodnia to niegdyś prowincja Etiopii, a dziś osobne państwo- Erytrea, wschodnie tereny graniczne to sąsiedztwo z Dżibuti i Somalią, natomiast południowa linia graniczna przebiega wzdłuż granicy z Kenią. Językiem urzędowym jest amharski, na czele państwa, podobnie, jak w Polsce stoi prezydent. Etiopia zajmuje 26 pozycję na świecie, jeśli chodzi o powierzchnię, Polska- 68. Etiopia jest ponad trzy razy większa od naszego kraju. Pod względem ludności z ponad 78 milionami ludzi, Etiopia zajmuje 16 miejsce na świecie, Polska zaś z ponad 38 milionami plasuje się na 33 miejscu. W gęstości zaludnienia „przebijamy” Etiopię- tam żyje około 69 osób na kilometr kwadratowy, a w Polsce 122 osoby. Etiopia zaliczana jest do najuboższych państw świata - statystyczny Etiopczyk ma 1805 dolarów na rok (wiemy doskonale, jak wygląda to w praktyce...) a statystyczny Kowalski około 15 tysięcy dolarów (też wiemy, że linia podziału przebiega nierówno). Na 1000 mieszkańców rodzi się odpowiednio: prawie 40 Etiopczyków i 10 Polaków. W Etiopii żyje się przeciętnie 48 lat, w Polsce 75 lat. Statystyki podają również liczbę osób zakażonych wirusem HIV. W Polsce odnotowano 11 901 takich przypadków, natomiast w Etiopii półtora miliona... U nas zmarło już na tą chorobę cywilizacyjną 940 osób, tam 120 000...
Statystyki można mnożyć w nieskończoność, jednak już na pierwszy rzut oka widać, że rzeczywiście mogliśmy być odbierani, jak przybysze z innej planety...
G jak godność
Moja znajoma oglądając zdjęcia z Etiopii powiedziała: „Jacy oni wysocy, wyprostowani, godni”. Luis de la Higuera celnie ujął, że godność jest w równym stopniu kwestią postury, co zachowania. Czym ona jest w Etiopii, a czym np. w Szwajcarii? Czy są jakieś wspólne elementy składowe tego słowa, mogące uczynić je uniwersalnym? Grzegorz Kulik napisał, że godność jest wewnętrznym, wrodzonym i naturalnym znamieniem człowieka, niezależnym od kontekstu społecznego i historycznego, które dotyczy w ten sam sposób kobiet i mężczyzn, dzieci, ludzi starych i młodych, zdrowych i niepełnosprawnych, biednych i bogatych. więcej tutaj Będąc tam, nie sposób nie zauważyć bilbordów, takich, jak ten: Mówią one odbiorcom, że należy im się godność: godny zarobek, godne traktowanie, godna praca itd. Akcja ta uświadamia, że z godnością w Etiopii było i jest krucho. Na każdym kroku można spotkać ludzi z niej odartych. Nie należy jednak mylić zakurzonych dzieci, czy bosonogich ludzi, ciężko walczących o codzienne być lub nie być, z ludźmi pozbawionymi godności. Wedle standardów europejskich byliby to ludzie godności pozbawieni, ale tak w istocie nie jest. Chodzi tu przede wszystkim o dzieci wykorzystywane przez dorosłych, czy dorosłych, którzy znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji z powodu swego ubóstwa czy choroby. Dziwna to przewrotność losu, ale w tak ubogim kraju jak Etiopia, słowo „godny” bardziej pasuje do biedaka, niż do bogacza...
H jak historia
Elizabeth Kostova powiedziała, iż studiowanie historii przygotowuje raczej do rozumienia teraźniejszości, niż do uciekania od niej w zamierzchłą przeszłość. Aby jednak lepiej poznać „smak Etiopii” warto na kilka chwil zanurzyć się w bardzo odległą przeszłość... Tu zapoznasz się z historią Etiopii w sposób szybki i przyjazny... tutaj zapoznasz się z historią Etiopii w sposób szybki i przyjazny a tu wiedzę uzupełnisz
I jak instynkt
Przetrwać za wszelką cenę... Siedząc w przydrożnym barze poczułem, że ktoś stoi za moimi plecami. Był to bardzo szczupły człowiek, który prosił aby kupić od niego chusteczki higieniczne. Był niewidomy. Ta jedna sytuacja pokazuje najostrzej, czym jest instynkt. Instynkt nakłania ludzi do niezwykłych czynów i poświęceń. Ktoś z Europy powie: ależ tu bieda i beznadzieja, ale zastanowi się głęboko nad tymi słowami, gdy zobaczy obozy uchodźców z Erytrei czy Sudanu. „Czyli gdzieś może być jeszcze gorzej, skoro szuka się schronienia w tak biednym kraju...” Aby zachować życie trzeba mieć wodę, dlatego normalnym widokiem są dzieci dźwigające w wielkim upale, wielokilogramowe kanistry z wodą. Instynkt nakazuje mieć jak najwięcej dzieci. Etiopska rodzina liczy przeciętnie 5 dzieci. Te najsilniejsze przetrwają i pomogą rodzinie w walce z codzienną egzystencją, same się usamodzielniając. W ten sposób te z pozoru błędne koło będzie się toczyć, napędzając i odciskając ślad w historii świata.
J jak Jezus
Jezus to bardzo ważna postać w świadomości dużej części Etiopów. To dla niego niezliczone rzesze ludzi cierpiały i cierpią prześladowania, to dla niego podjęto wysiłek wykucia kamiennej Lalibelli, to dla niego ortodoksyjni chrześcijanie odbywają ścisły post około 200 dni w roku, to dla niego... O sile oddziaływania Jezusa na świadomość współczesnych Etiopczyków można się przekonać, będąc uczestnikiem mszy. Jezus jest jedynym zrozumiałym słowem w czasie żarliwego kazania. Msza to pouczający spektakl, który częstokroć mógłby służyć za wzór do naśladowania dla naszych kaznodziejów. Będąc w Libanie, widziałem w sklepie mięsnym wielki plakat lidera Hezbollahu, a w Etiopii ponuro wyglądające haki z ochłapami mięsa „rozświetlał” plakat z Jezusem właśnie. Takie szczegóły dziwnie zapadają w pamięć. Jezusa można uznać za najdoskonalszy pretekst do niesienia wiary, nadziei i miłości dla chcących go przyjąć. Słyszałem o incydentach, w których etiopscy wyznawcy Mahometa krzyżowali swych chrześcijańskich sąsiadów mówiąc: „Skoro tak podziwiacie swego mistrza, gińcie jak on”. Mimo tak drastycznych zdarzeń, zapisanych w historii naszej planety, nie da się zaprzeczyć, że Jezus wpłynął na jej losy. To, co ludzie robili, robią i robić będą ze swą wolną wolą to już inna opowieść...
K jak kuchnia
Każdy kraj ma swoją lepszą lub gorszą kuchnię. W mojej opinii etiopska kuchnia jest dobra. Kuchnia to jedzenie, ale również o wiele ciekawsze „kuchenne” obserwacje. Czy nie jest godne wspomnienia, że gdy wychodziliśmy z baru, wszyscy wstali i wykonali głęboki, pożegnalny ukłon? Bywało, że właściciel baru był wręcz dumny, że to właśnie do niego, a nie do konkurencji przyszli obcokrajowcy. Uśmiech wzbudzają lokale o nazwie „Obama cafe”. Nie jeden raz właściciele biegali w pośpiechu, aby przynieść kilka jajek i aby zjeść właśnie u nich. Do jednego z barów odprowadził nas kto wie, czy nie ponad 100 osobowy tłum. Gdzieś indziej miejscowi szeptali, że jemy tak samo jak oni. W Lalibelli, szukając jakiegoś lokalu trafiliśmy na napis „Restaurant unique. Zapraszamy.” Jak się okazało, gościła tu studentka z Polski, która wpadła na pomysł, aby napisać zachętę w naszym rodzimym języku. Po degustacji wypadało tylko zasugerować właścicielowi, aby uzupełnił napis. Teraz zapewne brzmi on tak: „Restaurant unique. Zapraszamy. Warto”. Ujmujące jest zachowanie właścicieli lub pracowników lokali. Zawsze się cieszą, przyglądają, starają sprostać wymaganiom, a do tego ten odczuwalny brak pośpiechu. Pewne przysłowie mówi, że Europejczykom Bóg dał zegarek, a Afrykańczykom czas... Danie numer jeden to injera, czyli odpowiednik naszego naleśnika, ale kwaśny, mający inny kolor (ktoś powiedział, że podobny do brudnej szmaty) i porowatą strukturę. Miłość lub nienawiść, ale moje odczucia smakowe oscylowały po środku. Injerę na wielkiej blasze pieką kobiety, a sposób jej przyrządzenia zależy od zasobności portfela i fantazji. Kiedy porównamy jedzenie w przydrożnych barach, powiedzmy na Islandii do jedzenia w Etiopii, to na 10 punktów daję 9 dla Etiopii.
K jak kuchnia... na kuchnię można spojrzeć inaczej. To spojrzenie na dany kraj nie poprzez okno hotelu a następnie klimatyzowanego auta. Od strony kuchni wszystko wygląda inaczej- o wiele bardziej prawdziwie i ciekawie.
L jak Lalibela
Lalibela to najpierw maleńka, kilkunastotysięczna miejscowość, dopiero potem jeden z cudów świata. To patrzenie „od kuchni”, która jest pełna kurzu, bezrobocia, nędzy i wielu innych patologii. Po przedarciu się przez nią, wchodzi się nieoczekiwanie na „salony”... Po długiej i męczącej podróży, z której pamiętam tylko swe fatalne samopoczucie i zachwyty mych kompanów nad mijanymi krajobrazami, udało się dotrzeć w miejsce wręcz kultowe. Obserwując zachodzące słońce popadłem w zadumę. Myślę, że nie bez przesady można powiedzieć, że to jedna z kolebek cywilizacji. Etiopia jako pierwsze państwo afrykańskie i drugie państwo na świecie po Armenii przyjęło chrzest. Stało się to aż 600 lat przed przyjęciem chrztu przez Polskę. Stojąc na wzgórzu górującym nad maleńką Lalibelą, nic nie wróży, że coś ciekawego może ukrywać się pośród skał. Najpierw jednak proza życia podróżniczego, czyli znalezienie noclegowni. Gdyby się zdecydować na pierwszą ofertę, trzeba byłoby spać w duszącym odorze odświeżacza powietrza, od którego owo powietrze prawie zastygło. Obok tego miejsca każdego dnia odbywały się tuż o świcie bardzo głośne musztry policyjne. Odrzucenie drugiej oferty ściągnęło na moją głowę gromy właściciela hotelu, który krzyczał: dlaczegooooo!!!??? Trzecie miejsce zapamiętam na długo, gdyż było wręcz wywrotowo inne od pozostałych, kiepskich miejsc. Zaciszne i czyste pokoje, pełen kwiatów ogród i niebiański spokój. Nocny obchód uzmysłowił, jakie efekty uboczne niesie z sobą turystyka. Każdemu z nas towarzyszył miejscowy „student”. Student ten usiłował zaimponować rozległą wiedzą od przyziemnych spraw począwszy, na astronomii skończywszy. Niepostrzeżenie następowało przejście do chęci kontynuowania nauki, uniemożliwiane przez biedę. Wyczuwalny moment rozstania ze studentami powodował zdecydowane przyśpieszenie wywodów i bezkompromisowe przejście do meritum sprawy, czyli do pieniędzy. Zbyt młodzi jak na studentów wymyślali historie, które zapewne nie jednemu obcokrajowcowi złamały serce... Obok biegną malcy, którzy starają się jakoś zaimponować, robią więc salta do góry piachu. Gdzieniegdzie w mroku nocy przewijają się osoby z charakterystycznie zarysowanym kształtem na ramieniu- to pistolet maszynowy kałasznikowa, ceniony bardziej niż jedzenie... Noc uwalnia rzesze narkomanów, naciągaczy, kalek, nędzarzy i kto wie, kogo jeszcze. Zaciekawione dzieciaki pędzą nam na spotkanie co sił w płucach, jednak ich zapał jest studzony brutalnymi kopniakami jakiegoś dorosłego... Środkiem ulicy idą dziewczyny na jakimś rauszu, wykrzykując: „Hey sweetie” śmiejąc się przy tym do rozpuku. Nazajutrz o poranku upragniona wizyta w ukrytych przed ciekawskim wzrokiem przybyszów, skalnych cudach Lalibeli. Przepisując z notesu te wspomnienia mam wrażenie, że był to jakiś sen. Jak wielka motywacja musiała towarzyszyć królowi Lalibeli na początku drugiego tysiąclecia, że zlecił on wykucie w okolicznych skałach tego niepowtarzalnego w skali światowej kompleksu? Zanim on powstał, pielgrzymi musieli odbywać długie i niebezpieczne pielgrzymki do Ziemi Świętej. Niewielu z nich wracało żywych, z uwagi na wrogo nastawione plemiona, dzikie zwierzęta, bezlitosną naturę... Na pomoc w rozwiązaniu tego palącego problemu przyszedł królowi ... przypadek, który w bardzo przykry sposób go dotknął. Żądny władzy brat króla- Habraj postanowił go otruć. Jak zamierzył, tak zrobił, jednak nie spieszno było władcy odchodzić z tego świata... Pogrążony w otchłaniach śmiertelnego snu doświadczył spotkania z Bogiem. Gdy ku zdumieniu skrytobójcy obudził się, wiedział już co należy zrobić, by odwdzięczyć się Najwyższemu za darowane życie... W ten oto sposób tłumy pielgrzymów od ponad 600 lat Stąpają po labiryntach kamiennego cudu. Tu znajdziesz bardzo ciekawy artykuł, fachowo opisujący kompleks architektoniczny Lalibeli Nie potrzebne są maszyny do przenoszenia w przeszłość. Wystarczy wejść do jednego z kamiennych gigantów i po prostu zanurzyć się w jego atmosferze. Tego dnia odbywały się w Lalibeli uroczystości ku czci Maryi. Transowe głosy z towarzyszącym dudnieniem bębnów rozpływały się w półmroku świątyni, wnikając w każdy zakamarek kamiennego miasta. Z kościoła ( z wrażenia nie zwracałem uwagi na ich nazwy) ku niebu leciał śpiew w języku gyyz. Śpiew wydobywał się z gardeł niestrudzenie grających i tańczących mężczyzn w bieli. Dla mnie było to bardzo osobiste przeżycie na pograniczu kontaktu z czymś nieuchwytnym, mistycznym, z czymś, czego nie było mi dane doświadczyć nigdy i nigdzie.
M jak miasto
Miasto jest najmniej lubianym przeze mnie elementem każdego wyjazdu, jednak z drugiej strony nie sposób się bez niego obejść (szczególnie w Etiopii). Obserwacja życia miejskiego dostarcza wiele materiału do przemyślenia i porównania. Chcąc, nie chcąc, konieczny był pobyt w Addis Abebie. Jak każda stolica, tak i ta, odbiega prawie we wszystkim od tego, co dzieje się poza nią. Będąc w stolicy, można liczyć na momenty bardzo przyjemne i na całkowite rozczarowania również. Hotelowy boy powiedział, że za 120 dolarów można wynająć busa, który obwiezie nas po trzech interesujących miejscach, do których zaliczyliśmy Pałac Hajle Selasje, Muzeum Narodowe ze szkieletem Lucy- do niedawna najstarszym takim w świecie (liczy ok. 3 i pół miliona lat!) i na targ Merkato- podobno największy taki w Afryce. 120 dolarów? Hmmm... lekka przesada. Okazało się, że w cyklu kombinowanym, czyli trochę na nogach, trochę miejscowym transportem wyszło po około 1 dolarze na głowę- ot! cała Afryka. Do Pałacu można podejść najwyżej pod potężne jego ogrodzenie, szkielet Lucy poleciał na tourne po USA, a Merkato, mimo, że dobrze było je zobaczyć, rozczarowało natłokiem chińszczyzny. Mimo wszystko końcówka dnia spędzona na basenie zalanym promieniami zachodzącego słońca, złagodziła lekkie rozczarowanie tymi beznamiętnymi doznaniami. Jak trudno jest uchwycić afrykański skrawek rzeczywistości, przekonałem się idąc ulicą i zapisując w notesie wszystkie wrażenia. Oto ich fragment: „wszędzie czyhają naciągacze, straganowa tandeta, wióry, kurz, nieokreślony smród, pozdrowienia zewsząd, ludzie bez palców, kończyn, niektórzy leżą zmieszani ze śmieciami. Idzie nagi mężczyzna z długą brodą i zmierzwionymi włosami, owinięty folią, trzymając wielki kij w ręku. Na wysypisku śmieci warzywnych biedacy, pośród których widzę dzieci. Wszyscy zacięcie grzebią w resztkach wydzielających przykry odór. Wiatr podnosi tumany kurzu i śmieci. Każdy próbuje coś sprzedać. Pięknie poukładane warzywa na kawałkach materiałów. Nieopodal dziecko robi kupę pod autem. Ludzie śpią gdziekolwiek. Nieśmiałe próby dominacji nowoczesnej architektury nad rozpanoszonym, bezładnym slumsem, kontrole wykrywaczem metalu”. Ciekawe było obserwowanie żebrającego człowieka i reakcji przechodzących obok ludzi. Kiedy patrzymy na coś z innej perspektywy, mając do dyspozycji dużo czasu, oczom naszym ukazać się może zaskakujący obraz. Człowiek owinięty w koc (a takich ludzi tu nie brakuje) otrzymywał pieniądze średnio co 3 minuty. Podążając po prostu przed siebie, natrafia się co chwila na zaskakujące zdarzenia, które czasem przyprawiają o bezsilność. Widok ferendżi, czyli obcokrajowca, niczym magnes wyciąga z zapadłych zakamarków ludzi głodnych, chorych na ciele i umyśle, cwaniaków, ciekawskich... Jak zmierzyć się z taką ilością nieszczęść? Jak „przesiać” tych, którzy potrzebują od symulantów? Jak po „przesianiu” pomóc? Często pozostaje oddalenie się z miejsca, gdzie spotkały się dwa, często nie rozumiejące się światy... Będąc w Debark patrzyłem z hotelu na tłumy podążające w obie strony ulicy - od zmierzchu do świtu. Ciągły ruch, brak pośpiechu, brak widocznego celu. Z głębokiego zamyślenia wyrwały mnie dzieci krzyczące: „money, money”. Z Axum zapamiętałem ubranego w garnitur mężczyznę, który w jednej ręce trzymał telefon, a w drugiej owcę na sznurku Rozmowa musiała być tak ekscytująca, że nie wyczuł, iż owca przewróciła się. Tym sposobem ukazał się widok: biznesmen ciągnący bez pośpiechu na sznurku zwierzę, szorujące plecami po asfalcie - dziwne to nieco. Będąc w Mekele poszedłem zobaczyć, skąd dopływają dźwięki przypominające agitację polityczną. Jak się okazało, było to kazanie, głoszone w czasie odbywającej się właśnie mszy. Byłem bardzo ciekaw, co takiego mówi ksiądz, że ludzie wysłuchują go w całkowitym milczeniu, przerywanym potwierdzającymi mruknięciami, na wykrzyczane zapytania. Udałem się więc do elegancko ubranego młodego człowieka z identyfikatorem i zapytałem o treść kazania. Ten kazał mi chwilę poczekać, po czym oddalił się, dając nadzieję, że poznam treść słyszanych wywodów. Po przyjściu powiedział: „Zakaz robienia zdjęć”, po czym stopił się myślami z tłumem odzianych na biało uczestników ceremonii. Miasto dawało zawsze większe możliwości, dlatego od zawsze ściągały do niego tłumy liczące na poprawę swego losu. W biednych krajach zarysowało to jeszcze ostrzej kontrast, który jest nieodłącznym elementem dzisiejszego świata.
N jak natura
Natura to przeciwieństwo miasta, to niełatwa przestrzeń, w której usiłują egzystować ludzie i zwierzęta. Dziwił się nasz kierowca, dlaczego uciekamy z miast, które przecież tyle oferują. Natura w Etiopii to wielki rozmach, którego mały, ale jakże bogaty fragment udało się ujrzeć na własne oczy. Etiopia jest krajem przyrodniczych kontrastów. Z jednej strony depresja Danakil, a z drugiej czwarty, co do wielkości szczyt Afryki- Rash Dashen. Aż dwadzieścia szczytów oscyluje wokół wysokości 4 tysięcy metrów. Etiopskie terytoria dają życie czterem systemom wodnym, z których najbardziej znanym jest Błękitny Nil. Z uwagi na tak znaczne zróżnicowanie terenu, wyróżnia się tu aż pięć stref klimatycznych, zależnych od wysokości (od 116 metrów poniżej poziomu morza aż do 4620 metrów), temperatury (od kilku do 50 stopni Celsjusza) oraz opadów atmosferycznych (od zera w ciągu kilku miesięcy w roku do ponad 400 mm, przy czym zdarzają się opady, przeradzające się w gwałtowne powodzie). Będąc w porze suchej przybysz widzi tylko gigantyczne koryta rzek, wypełnione kamieniami i gdzieniegdzie ludźmi, usiłującymi coś jeszcze z nich wyciągnąć. Nic więc dziwnego, że w tak zróżnicowanej przestrzeni znalazło życie wiele fascynujących gatunków, dziko żyjących zwierząt, które z jednej strony oszałamiają, z drugiej zaś wprawiają w zakłopotanie nienawykłego do takich widoków człowieka. Pisząc to czuję bezsilność spowodowaną tym, że nie poruszam się swobodnie po nazwach ssaków, ptaków czy roślin, które widziałem. Przybysza z kraju, gdzie w tym samym czasie zalega gruba warstwa śniegu, olśniewają nietypowe kształty gór, uformowane przez działalność wulkaniczną, urwiste przepaście, soczyste kolory ziemi, roślinności. W spalonych marcowym słońcem górach Siemen można upajać się zapachem róż, pośmiać ze stadnego życia Gelad Krwawiące Serce, doświadczyć wścibstwa Kruków Grubodziobych, zatopić się w widoku majestatycznie przemieszczających się orłów... Etiopia jest domem dla niezliczonej ilości zwierząt, wśród których warto wspomnieć Hienę Centkowaną, Leoparda, Geparda, Etiopskiego Wilka, Koziorożca Abisyńskiego, Guśca, Krokodyla, Hipopotama, nie wspominając o przebogatym życiu ptasim... Moja małość i respekt wobec natury nakazują w tym momencie zamilknąć i odesłać do obejrzenia zdjęć.
O jak oswajanie
To, czego doświadcza się na obcej ziemi, usiłując ująć następnie w jakieś ramy, to tylko skromna część prawdy, a czasem zupełne jej zakłamanie. Na jedno zdanie typu: „Etiopia to kraj, w którym żyją we względnej zgodzie wyznawcy różnych religii”, znajdziemy setkę faktów będących zaprzeczeniem tego stwierdzenia. Do jednoznacznych sądów są skłonni ludzie w „gorącej wodzie kąpani”, nierozsądni, powierzchowni, zawistni. W zasadzie nie powinienem zaczynać pisania Etiopskiego alfabetu, gdyż zarówno ten wyjazd, jak i każdy inny trwają tylko dwa tygodnie. W tak krótkim czasie nie zawsze udaje się zbliżyć na odpowiednią odległość do lokalnej rzeczywistości. Jej oswajanie to ciągła obserwacja, czasem jej „głaskanie”, czasem „mocowanie się” z nią a czasem ucieczka od niej. Wszystkie te reakcje skłaniają do przemyśleń. Dlaczego na przykład tuż po przylocie strażnik lotniskowy nie chciał nas wypuścić z terminala, podczas gdy inni turyści nie byli zatrzymywani? Czy i tym razem taksówkarz urządzi żałosny spektakl, by wyciągnąć od zmęczonych i przez to tym bardziej zaskoczonych przybyszów niewspółmiernie duże pieniądze? Dlaczego na ulicy leży ktoś chory, a nikt się nim nie interesuje? Dlaczego tak często ktoś próbuje Cię oszukać? Czyżby brakowało tu bezinteresownych ludzi? Wątpliwości można mnożyć, ale najlepiej je rozwiewać. Najlepszym panaceum jest bliski kontakt z rzeczywistością (jeśli oczywiście nam na tym zależy) Na stołecznym targowisku Merkato, nie sposób było uwolnić się od natrętnego naciągacza. Wyrastał on spod ziemi, oferując coś, czego się nie chciało. Był wszędzie i zawsze, a jego czujność zaskakiwała. W pewnej chwili poklepałem go po ramieniu i powiedziałem z uśmiechem, że nazywam go mr Everywhere (pan wszędzie). Od tej chwili mr Everywhere biegał nie za mną, ale do swych licznych znajomych, chwaląc się swym nowym przydomkiem. Dzieci, które jak mr Everywhere są wszędzie mogą stać się „najbardziej uciążliwym punktem wyjazdu” ale patrząc na nie inaczej, można przyznać, że niepowetowaną stratą byłby brak kontaktu z nimi. Oswajając rzeczywistość, zaczynamy patrzeć na nią innymi oczyma. Przestaje ona wtedy stanowić źródło frustracji, ale otwiera powoli swe szerokie wrota..
P jak przykrości.
Ciężko cokolwiek napisać o przykrych sytuacjach, jakie miały miejsce w Etiopii, gdyż obejrzałem kilka godzin temu film „Droga do Guantanamo”. Pakistańscy przyjaciele mieszkający na stałe w Londynie, postanawiają odwiedzić swój kraj rodzinny kraj oraz Afganistan. Jako że jest po 11 września, na terenie tych krajów trwają wzmożone działania wojenne. Niczego nie świadomi młodzieńcy zostają omyłkowo wzięci przez siły sprzymierzone za talibów, a ich życie przeistacza się w koszmar…
Tuż przed wyjazdem przeczytałem artykuł o podobno największym targu w Afryce. Nazywa się on Merkato (czyli targ po prostu) i jest zlokalizowany w obrębie Addis Abeby. Ktoś z komentujących ów artykuł napisał: „Dziękuję za ten opis. Dzięki niemu wiem, gdzie nie jechać.” Jako, że lubię miejsca odstręczające, pokrzywione i wzgardzone przez klasycznego turystę, zjawiłem się na Merkato najszybciej, jak to możliwe. Jest to nie tylko miejsce handlu wszystkim, ale i miejsce spotkań towarzyskich. Europejski turysta mimo wszystko budzi emocje - zarówno pozytywne, jak i negatywne… Kiedy wstałem z pozycji klęczącej po zrobieniu fotografii, ukazała się przede mną jak najbardziej namacalna postać. „Proszę o pozwolenie rządowe na robienie zdjęć”- powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu, przysadzisty mężczyzna. Kłopoty - pomyślałem… i to pod koniec wyjazdu! Przepraszam ale nie wiedziałem, że trzeba mieć pozwolenie - powiedziałem patrząc mu prosto w oczy. „Pozwolenie” - powtórzył. Ja znów zasłoniłem się niewiedzą i spokojnym ale zdecydowanym tonem przeprosiłem za swą nieświadomość. Atmosfera gęstniała jak coraz szczelniej zacieśniający się wokół nas tłum ludzi czekających na rozwój wypadków. „Jestem policjantem i pójdziemy na komisariat”. Wybacz, że fotografowałem w tym miejscu. Chowam aparat i to koniec zdjęć tutaj. Po tym zapewnieniu wyciągnąłem do niego rękę i etiopskim zwyczajem stuknęliśmy się prawymi ramionami. Dziwna niechęć do wyjmowania aparatu już we mnie pozostała. W krajach afrykańskich zdarzają się sytuacje, kiedy ktoś podaje się za policjanta i próbuje wyłudzić jakieś korzyści majątkowe. Nie jest łatwo się z tym uporać będąc na obcym terenie. Zdarzyło się coś jeszcze… Wraz z mym kompanem przemierzyliśmy około 2 tysiące kilometrów prawie pustym autem. Starałem się za każdym razem przekonać kierowcę, aby zabrał babcię z baniakiem wody, lub podrzucił matkę z dzieckiem do następnej wsi. Nie udało się to ani razu… Nie wspominam bardziej szczegółowo o sytuacjach, gdy trzeba było zabrać kogoś chorego. Zdziwieniu mojemu nie było końca, gdy w potrzebie znalazła się moja dobra koleżanka z mężem, których spotkaliśmy na szlaku. W momencie, gdy skończył się asfalt, ich podróż publicznymi środkami transportu okazała się zbyt wolna, aby dotrzeć na czas na samolot powrotny. Zaproponowałem im więc miejsca w wynajętym samochodzie. Kierowca powiedział wówczas stanowcze „Nie”! Pozostało wziąć sprawę w swoje ręce. Mój kolega pełnił rolę nieustraszonego negocjatora, ja zaś łagodzącego bezkompromisowość jego wywodów tłumacza. Kierowca, z którym połowa trasy przebiegła we wspaniałej atmosferze, zamknął się w sobie i nakazującym tonem wymuszał kontynuowanie jazdy, ale bez moich przyjaciół. To jednak nie wchodziło w grę. W powietrzu wisiało coś ciężkiego. Nasz negocjator, który przemierzył cały świat i bywał w o wiele gorszych opałach, stopniowo powiększał przewagę. W końcu usłyszeliśmy: „dobrze- jedziemy razem”. Pojechaliśmy, jednak podskórnie wyczuwało się dokuczliwe napięcie. Na postojach kierowca szeptał mi, że i tak wyrzuci ich niebawem. Nie stało się tak jednak. Pod koniec drogi przeprosił za swą impulsywność, ale magia Etiopii prysnęła… Mimo wszystko warto było zawalczyć o naszych przyjaciół, gdyż dzięki nim wyjazd nabrał znów rumieńców. Tak naprawdę opisane wydarzenia były niczym wobec tego, co mogło się przydarzyć w tym nie do końca obliczalnym miejscu.
R jak religijność.
„Tak jak A na początku alfabetu, stanął Bóg w prapoczątku wszystkiego”.
Tirukkural. Święta księga południowych Indii.
Niezależnie od wyznania, religia pozwala odnaleźć się człowiekowi, gdy ten błądzi, stoi w martwym punkcie, stacza się. Religia daje perspektywę. Dzięki niej jest nie tylko „tu i teraz”, co w przypadku Etiopii zazwyczaj jest tożsame z nędzną egzystencją. Pozwala ona wierzyć, że jeśli nawet w czasie ziemskiej wędrówki było nieznośnie ciężko, to po jej zakończeniu będzie inaczej. Człowiek wierzący nie jest sam- wznosi przecież swe modły do Istoty Wyższej. Jest też zazwyczaj otoczony braćmi i siostrami w wierze. Myśli wygłaszane w czasie płomiennych kazań są drogowskazami pośród zawieruchy dzisiejszych czasów, w której nie jeden stracił orientację. Religia bywa też punktem zapalnym, który niczym iskra zapala dłuższy lub krótszy lont…
Dominującymi religiami w Etiopii są Islam i Chrześcijaństwo. Trudno jednoznacznie określić proporcje wyznawców tych dwóch religii. Wcześniejszy spis ludności wskazywał na 25 % Muzułmanów. Obecnie przyjmuje się, iż stanowią oni od 50-60 % ludności Etiopskiej. Głównymi ośrodkami koncentracji Islamu, jako wyznawanej religii są wschodnie części kraju: Harari, Somali i Afar, również prowincje położone na północ od Addis Abeby: Tigraj i Amhara.
Nie sposób nie wspomnieć tu o Felaszach, czyli niewielkiej populacji autochtonicznych Żydów Etiopskich, zwanych przez siebie „Domem Izraela”. W czasach średniowiecznych Felaszowie stanowili główną siłę w wewnętrznym życiu politycznym Etiopii, ale kilka wieków prześladowań znacznie zredukowało ich populację. XX wiek wpisał się w ich historię dwiema nazwami: „Mojżesz” i „Salomon”. Są to nazwy dwóch operacji wojskowych, których celem było przeniesienie 30 tysięcy Felaszy na terytorium Izraela. Niewielu pozostałych zamieszkuje dziś odległe rejony gór Lasta rejonu wschodniej Amhary. Niektórzy, jak poznana w miejscowości Gonder około 30 letnia Hana, po latach wracają do swych korzeni. Przyleciała ona ze swym mężem z Izraela po to, aby znaleźć miejsca, które zapisały się na zawsze w jej dziecięcej pamięci. Ze łzami w oczach opowiadała o powrocie tam, gdzie stał jej dom, gdzie rosło drzewo, w cieniu którego szukała ochłody, gdzie płynął strumień, w którym była kąpana. Niewiele pozostało z tych wspomnień, ale spotkanie z tą osobą pokazuje jak wielkie znaczenie i siłę mają doświadczenia z dzieciństwa. Etiopscy Chrześcijanie przynależą do Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego, założonego w Axum w IV w. n.e. Stało się to w momencie przyjęcia chrztu przez ówczesnego władcę królestwa Axum – króla Ezana. Od samego początku kościół ten posiadał silne powiązania z kościołem koptyjskim w Aleksandrii, a uniezależnienie się od patriarchatu koptyjskiego nastąpiło w 1955 roku. Obecnie nie używa się określenia „kościół koptyjski”, a główny nacisk kładzie się na nazwę „kościół ortodoksyjny”. Po dziś dzień kultywuje się w nim wiele zwyczajów tj. obrzezywanie noworodków męskich w 8 dniu po urodzeniu, nie spożywanie wieprzowiny, święcenie szabatu, zachowywanie postu 186 dni w roku (mnisi ponad 286 dni), stronienie od mleka, słodyczy, hucznych zabaw… Więcej o Koptyjskim Kościele Ortodoksyjnym
Kto wie, czy nie spełnią się kiedyś proroctwa, w myśl których pojawią się w Europie misjonarze afrykańscy, aby nawracać tych, którzy już nie mają nic wspólnego z Bogiem…
*Opracowano na podstawie przewodnika Bradt „Ethiopia” oraz na podstawie Wikipedii.
S jak system
„Jest sześcienny, tytaniczny, wyposażony we wszystko miażdżące gąsienice. To ustrój społeczny, w który jesteś wtłoczony. Na jego szczycie rozpoznajesz kilka głów. Są tam głowy Twych profesorów, zwierzchników, policjantów, wojskowych, księży, polityków, urzędników, lekarzy, wszystkich, którzy uważają, że powinni Ci zawsze mówić czy zrobiłeś dobrze, czy źle. Oraz jak powinieneś się zachowywać, aby pozostać w stadzie. To system”.
Bernard Werber. Księga Podróży.
System to wielka machina, której trybami są podsystemy. Są to oświata, opieka społeczna, zdrowotna, gospodarka, kultura i wiele innych mniejszych trybików, które są od siebie zależne. System wskazuje jak powinny działać podsystemy. Te jednak w wielu krajach szwankują. Na własnym podwórku jest wiele do zrobienia, ale kiedy spojrzy się na etiopskie „poletko”, dostrzega się głębokie różnice w obu, demokratycznych systemach. Wszelkie niedostatki mają odbicie w traktowaniu drugiego człowieka, w szeroko rozumianej wolności, kulturze i w zasadzie w każdym przejawie życia. System komunistyczny głęboko wbił swe szpony w europejskie kraje bloku wschodniego, jednak Afrykańczykom trudniej otrząsnąć się po wyczynach tyranów rozpościerających swe wizje na ich życie. Nie należy zapominać o przyrodzie, która mimo, iż jest najbardziej stałym elementem afrykańskiej rzeczywistości, bywa równie groźna i kapryśna, co rządzący krajem dyktator… Jak się zdaje, czas dyktatu dobiegł tu końca. Pozostaje mieć nadzieję, że nikt już nie zapała rządzą zawładnięcia dumnym, etiopskim narodem, dążąc do zaspokojenia swych przyziemnych pragnień.
T jak twarze
Nic innego ale etiopskie twarze utkwiły najmocniej w mojej pamięci. Twarze niczym zwierciadło przemawiają do patrzącego na nie. Zapisana jest w nich dłuższa lub krótsza, ale zazwyczaj bardzo trudna historia. Zadziwiające jest to, że nawet kilka początkowych lat życia potrafi odcisnąć swoje piętno na dziecięcej twarzy. Z oblicza wyziera wtedy smutek, zmęczenie, a nawet niechęć do życia, które naciera niczym bezlitosny walec. Wystarczy przez chwilę popatrzeć w oczy… Często brakowało wystarczającej odwagi by to uczynić. Doświadczenia utraty rodziców, brak miłości, szacunku, głód, AIDS… to wszystko widać w dziecięcych oczach. Ciekaw jestem, jak potoczą się losy tych, których twarze pamiętam do dziś? Twarze zawiedzione, zdziwione, przestraszone, niepewne, zaciekawione, zrozpaczone, beznamiętne, pogodzone z losem, tajemnicze, dumne, wesołe… Spojrzenie na nasze życie z tej perspektywy uświadamia, że cała „ludzka masa” podlega procesowi ciągłego odnawiania. Wielu odchodzi w zapomnienie, ale następni zajmują to miejsce. Należy pamiętać, że jesteśmy jednym z maleńkich ogniw tego kontinuum…
U jak ulica
Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy warto wspominać o afrykańskiej ulicy, to postaram się je rozwiać. Wyobraźmy sobie co by się stało, gdybyśmy zaczęli robić w Polsce to, co robi się zazwyczaj w ukryciu? Ot tak- fryzjerzy wystawiają przed swoje zakłady fotele wraz ze sprzętem, krawcy z maszynami do szycia lokalizują się w najruchliwszych punktach miasta i na świeżym powietrzu biorą miarę, kroją i szyją, dzieci grają w ping-ponga lub piłkarzyki w chmurach pyłu spalin, wznoszonych przez przejeżdżające auta. Panie ze sklepów rybnych stwierdzają, że wyjdą z towarem na ulicę, bo tam jest lepszy kontakt z klientem i tym samym lepszy zysk. W naszych realiach wydaje się to być abstrakcyjnym pomysłem ale w Afryce to norma. Ulica to arena niemal bezustannego ruchu, który niczym krew w arterii utrzymuje przy życiu gigantyczne organizmy. Ów ruch będący przeciwieństwem stagnacji, beznadziei, definiuje życie w tym, czy w innych afrykańskich krajach. Ulicami sunie tłum ludzi, zwierząt, pojazdów, a sposób ich przemieszczania się przebiega wedle jakiejś trudnej do pojęcia prawidłowości. Momentami przychodzi do głowy pytanie: czy ten ogrom istot nie porusza się tylko po to, aby wzniecić jakiś ruch? To pytanie jest jednak naiwne. Każdy ma z pewnością swój punkt, do którego brnie nie bacząc na trudności, zmęczenie, dystans. Punktem tym jest czasem zdezelowany parasol czy stary koc, pod którym można znaleźć ukojenie po kolejnym, szczęśliwie przeżytym dniu. W skwarze dnia z niemal stojącym kurzem, od pokoleń przemieszczają się młodzi i starzy, świętujący wesele i niosący chorego, próbujący przetrwać i dźwigający wodę, rozciągnięte na patykach koźle skóry, stosy chrustu. Nie każdy może sobie pozwolić na „pusty przebieg”… Oto ulica, bez której Afryka jest trudna do wyobrażenia.
W jak wstrząsy
Już jestem w domu i nie mogę wciąż uwierzyć, że byłem w Etiopii... Jeśli byłby to sen, zaliczyłbym go do najbardziej śmiałych, zaskakujących i wzruszających snów w całym moim życiu. Po raz kolejny okazało się, że życie może dostarczyć więcej wrażeń, niż fikcja. Tamtejsze realia są twarde niczym skała, a mimo to żyją tam ludzie, rzucający swe siły do walki o codzienne przetrwanie. Pracują ciężko dzieci, starcy, ślepcy, trędowaci... Każdy coś dźwiga, czegoś szuka, próbuje coś wykrzesać z tej mogłoby się zdawać beznadziejnej materii. Świat zmierza do coraz większej polaryzacji. Porażającym widokiem są ścierające się bieguny bogactwa i nędzy. Oto jedzie luksusowy, terenowy samochód. Kierująca nim dystyngowana kobieta wiezie wypielęgnowane dziecko, starannie przypięte pasami do fotelika. Nie byłoby w tym zapewne niczego godnego uwagi, gdyby nie przejeżdżała akurat obok gnijącego wysypiska warzyw, penetrowanego właśnie przez głodne dzieci. Po trzech pasach jezdni poruszają się wysokiej klasy auta. Pas środkowy zajmuje leżąca na folii naga kobieta, która nie wzbudza żadnego zainteresowania. Przez okno widzę leżącego na poboczu człowieka, ze sztywno wyciągniętymi ku niebu rękoma. Ten zastygły w niemym geście człowiek jest prawdopodobnie martwy. Obok niego przechodzą obojętni ludzie. W jednym ciągu widzę śmierć, chorobę, wesele i znów śmierć. Co chwila pojawia się coś interesującego, pięknego, oszałamiającego, ale w tym samym momencie „dla zachowania niezbędnej równowagi” wyłania się muł z drastycznie złamaną nogą (zrośniętą kopytem do góry), ale mimo to objuczony. Zachwyt kolorami, otoczeniem jest nagle przerwany. Przed oczami pojawiają się dłonie z odjętymi przez trąd palcami. Samochód zatrzymany zostaje przez tłum ludzi, rozpaczliwie poszukujący pomocy dla umierającego kompana... Żywioły są utożsamiane ze zjawiskami przyrodniczymi, jednak „etiopskie żywioły” to dla mnie ludzie. Ponad 70- milionowa „armia” spośród której tylko garstka nie musi nosić wody w wielkich kanistrach, szukać opału, grzebać w śmieciach w poszukiwaniu pożywienia, naciągać turystów. Najbardziej poruszającym punktem są jednak dzieci. Zazwyczaj bardzo dobre, spokojne, jakby pogodzone z losem. Czyha na nie wiele niebezpieczeństw- od wypadków, poprzez nieuleczalne w tamtych warunkach choroby do wykorzystywania seksualnego przez pozbawionych skrupułów dorosłych. Jak to wszystko ogarnąć? Moja koleżanka widząc każdorazowe zakłopotanie napotykanymi „wstrząsami” przypominała, że to co widzę teraz to nic w porównaniu z Indiami. Dziwny jest ten świat, jak mawiało i mawiać będzie wielu ludzi…
Z jak zakończenie
Ten moment musiał nadejść. Kończąc Etiopski Alfabet żegnam się z fragmentem rzeczywistości, która wywarła na mnie wielkie wrażenie i jeszcze nie wiadomo, jaki wpływ. Spośród wszystkich podróży, ta dała mi najwięcej do myślenia na temat kondycji świata, w którym przyszło nam żyć. Świat ten to dysproporcje o niewyobrażalnych rozmiarach i mnóstwo tytanicznej pracy do wykonania. Czy da się coś zrobić, aby tamtejsza rzeczywistość wyglądała inaczej? Z pewnością tak, gdyż ona już wygląda inaczej! Dobre chęci wsparte rozumną polityką lokalną i międzynarodową są w stanie uczynić cuda. Póki co „sumienie” świata cierpliwie czeka, czasem wyrzucając coś, o czym często wolimy nawet nie myśleć. Aby mieć świadomość- po to właśnie stworzyłem dla Ciebie Etiopski Alfabet.
9 czerwca 2009 r.
Link- prawie wszystko, co ciekawe a dotyczy Etiopii dziś
Ps. Przepraszam za literowe błędy, które zapewne wkradły się w czasie edycji tekstu lub nie wyłapałem ich wcześniej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz