Wysoko w Himalajach, przed sobą miałem górski przestwór, rozkoszowałem się
tym, że żyję, że moim ciałem targają podmuchy wiatru. To dawało poczucie
wielkości. Czułem się spełniony, ogromny. Pewnego ranka na szczycie
zafascynował mnie chrabąszcz majowy. Czułem się tym chrabąszczem. Nie słoniem,
lecz chrabąszczem. Poszedłem za nim. Poruszał się raz do przodu, raz do tyłu, w
końcu dotarł na czubek źdźbła trawy, rozłożył swoje kosmate skrzydełka i
odleciał. Nie na drugie źdźbło trawy obok, ale w nieskończoność. Pod nami była
przepaść głęboka na setki metrów, a ten mały cwaniak, cudowny i świetlisty
poleciał ku górom. Wtedy, uwierz mi Folco (jest to jedna z ostatnich rozmów
Tiziano z synem), poczułem, że moje życie jest częścią tego wszystkiego. Potem
niewielki skok i czujesz, że jesteś wiatrem, że jesteś chrabąszczem majowym, że
to ciało, w sumie wiesz… I tym żyjesz, dobrze żyjesz, przygotowujesz się. Nic
nie jest straszne. Nie myślałem już o raku. Mimo że przytłoczony chorobą,
miałem jednak wszystko, co mnie otaczało, cedry himalajskie stojące tam od
wieków, targane wichrami i ja u ich stóp. Czułem się, jakby ich soki i moja
krew, mój oddech, jakby to wszystko było jednym i tym samym, a ja byłem częścią
tego wszystkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz