11 listopada 2010. Znowu jesteśmy w magicznych Bieszczadach.
Nawigacja satelitarna zafundowała nam kilka niespodzianek, dzięki którym
znaleźliśmy się w zapomnianych przez świat miejscach. Jak się można było
spodziewać, pogoda o tej porze roku była fatalna. Mimo to podejmujemy walkę z
huraganowym wiatrem drwiącym sobie z nas na Połoninie Caryńskiej. Oprócz gęstej
mgły, błota i upadków spowodowanych nieprzewidywalnymi naporami wiatru,
towarzyszył nam bardzo dobry humor. Po powrocie na kwaterę w Wetlinie
postanawiamy wypić pyszne wino- to na cześć bezpiecznego powrotu. Ilonka
niespodziewanie traci ochotę na wspólny toast…
29 listopada 2010. Jedziemy do Wrocławia na finał wymarzonego
koncertu, którego najjaśniejszą gwiazdą jest Jesse Cook z Kanady. Na miejscu spotykamy przesympatyczną koleżankę
poznaną tego roku na Szlaku św. Jakuba w Hiszpanii. Jest tak wspaniale, że
zapominamy, że przecież przed nami jeszcze koncert… Główny aktor spektaklu
obchodzi tego dnia urodziny.
Po koncercie trzeba się zmierzyć z długą nocną trasą do Rzeszowa. Na nasze
zmartwienie, tej nocy nadciąga nad Polskę sroga zima z potężnymi opadami
śniegu. Wielogodzinną jazdę umilamy sobie śmiesznymi historyjkami. Ostatnia
dotyczy dziwnych, zarówno ilościowych, jak i jakościowych zachcianek
kulinarnych mojej żony…
Grudzień 2010. Dzwoni Ilonka, witając mnie słowami: „cześć tatusiu”…
Trudno opisać, co czuje się w takim momencie. Jakaś nowa podróż właśnie się
rozpoczęła.
18 lipca 2011. g.18.50 Kolejna rutynowa wizyta u ginekologa. Coraz
trudniej egzystować w tym upale, choć trzeba uczciwie przyznać, że wyjątkowo
nieprzychylna aura, która tego lata często wisiała nad naszym krajem, wyjątkowo
dobrze łagodziła dolegliwości związane ze stanem błogosławionym. Lekarz daje
nam jeszcze tydzień oczekiwania. Po tym dwa rutynowe pytania: czy jest spakowana
walizka do szpitala oraz czy mamy zgodne 120 złotych.
19 lipca 2011. Północ. Nie możemy spać. Za oknem słychać w oddali
odgłosy szalejącej gdzieś burzy. Nerwowemu przewracaniu się z boku na bok nie
ma końca.
19 lipca 2011. 1.00 w nocy. Obudziło nas potężne uderzenie pioruna,
od którego zatrząsł się wieżowiec. Ilonka stwierdza pojawienie się jakiejś
mokrej plamy pod sobą. Idąc do łazienki następuje niekontrolowane uwolnienie
jakiejś wodnistej substancji. Czyżby się zaczęło? Zaplanowałem, że w trakcie
tygodnia do porodu, co zasugerował lekarz, przeczytam „Opisanie świata” Marco
Polo. Wszystko wskazuje na to, że się nie uda. Z zegarkiem w ręku liczę
skurcze, które się pojawiły. Nie wiem dlaczego staramy się nie myśleć, to
właśnie odeszły wody płodowe, i że skurcze to nie skurcze. Czas jechać do
szpitala…
19 lipca 2011. 3.30. Dziwny zbieg okoliczności. Ja czyli Marcin
Michalski, wiozę do szpitala Ilonę Michalską. Na parking szpitalny wpuszcza nas
pan Michalski, a na izbie przyjęć przyjmuje nas doktor… wiadomo. Lekarz z uśmiechem
oznajmia: „no to rodzicie”.
19 lipca 2011. 4.00. Chyba jestem w lekkim szoku, gdyż zamiast na
żonie koncentruję się na osie, która pojawiła się na korytarzu. (Za oknem był
cały ich rój). Wszystko dzieje się bardzo szybko. Ilonka jest już na sali
porodowej. Prosi położną, aby mogła chwilę odpocząć, co wywołuje u niej
pobłażliwy uśmiech. Wszyscy kończą zmianę, więc robią wszystko, by poród szybko
się zakończył. Pomagam jak mogę przy tych ciężkich bojach.
19 lipca 2011. 6.00.
Pojawia się położna nie uznająca kompromisów, co dodatkowo przyśpiesza bardzo
szybki bieg zdarzeń. Widzę przygotowane nożyce chirurgiczne. Chwytam bardzo
mocno Ilonkę, na brzuchu której pojawia się długo oczekiwany gość. Nie udaje się
powstrzymać emocji, kiedy maleństwo otwiera oczy i uważnie studiuje plamę przed
swoimi oczami- to moja zarośnięta twarz. Zaskoczenie, wstrząs i szczęście… Na
nic tu słowa. Oto kolejny etap tej najważniejszej w życiu podróży. Tym razem z
Różą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz